Oto charakterystyczna scena, którą zna każdy, kto choć raz oglądał „Ally McBeal”, „Orły z Bostonu” lub chociaż program Sędzi A.M. Wesołowskiej czy polsatowski „Werdykt”: adwokat dynamiczne reaguje na niekorzystne zdarzenie w trakcie procesu wołając: „objection!” (sprzeciw, zarzut).
W prawie Stanów Zjednoczonych Ameryki sprzeciw jest to formalny protest podniesiony w sądzie podczas rozprawy w celu przeszkodzenia zeznaniom świadka czy przeprowadzenia innych dowodów, które byłyby sprzeczne z regułami dowodowymi lub innymi zasadami prawa procesowego. Wtedy sędzia decyduje czy uchyla, czy pozwala na zadanie pytania.
Otóż okazuje się, iż pomimo istnienia wielu zasadniczych różnic między prawem polskim a anglosaskim (w którym m.in. sądy wyrokują na podstawie precedensów i orzeka ława przysięgłych), także i w naszym procesie strona i jej adwokat mogą sprzeciwiać się pytaniom stawianym przez przeciwnika, zanim padnie odpowiedź. Mogą także torpedować próby przeprowadzenia innych dowodów, zanim zostaną przeprowadzone. Podobnie w polskim sądzie to sędzia ostatecznie decyduje o dalszym sposobie prowadzenia dowodu. Także w polskim sądzie adwokat może w odpowiedzi na zarzut przeciwnika przeformułować pytanie, tak długo, jak pozwala na to sędzia. Co ciekawe, w XX-leciu międzywojennym w sądach w Galicji funkcjonowały ławy przysięgłych (jak np. w głośnej sprawie Rity Gorgonowej), jednak po 1945 roku zastąpione zostały przez ławników, których rola w procesie jest zupełnie inna.
Rzeczywistość na sali sądowej niezwykle rzadko przypomina to, co można oglądać w popularnych serialach i filmach. Większą część czasu pochłania w sądzie czekanie. Czekanie na rozpoczęcie lub wznowienie rozprawy, albo na przybycie konwoju z aresztantami, albo w końcu na wydanie wyroku. Natomiast w trakcie samej rozprawy do scen gwałtownych, awantur, interwencji Policji dochodzi tak samo często, jak do popełnienia zabójstwa w Sandomierzu, czyli raz na rok. Podczas gdy w rozgrywającym się w tym właśnie mieście serialu „Ojciec Mateusz” trup pada regularnie, raz w tygodniu.
Podobnie jest w trakcie przeważającej większości rozpraw sądowych. Z reguły nie ma w nich miejsca na długie popisy oratorskie, na wygłaszanie mądrości przez świadków, na tak lubiane w serialach kłótnie uczestników z sędziami, względnie na rękoczyny uczestników procesów.
Ponieważ zwykle jest tak, że przebiegiem rozprawy dyryguje i głosu udziela sędzia-przewodniczący, atrakcji procesowania się należy szukać zupełnie gdzie indziej. Jest bowiem w trakcie rozprawy tak, że tych świadków, którzy akurat nie kłamią, zazwyczaj paraliżuje stres. Strony, które są emocjonalnie przywiązane do swoich racji, z reguły widzą zupełnie co innego, niż się dzieje na rozprawie. Paradoksalnie, najbardziej przytomnymi uczestnikami rozpraw bywają oskarżeni w procesach karnych, ze szczególnym uwzględnieniem tych aresztowanych. Oni z reguły przybywają na rozprawę pouczeni przez współosadzonych o tym co ich spotka ze strony sądu i każdą odmianę traktują jak dar niebios.
Media, a najbardziej film, mają swoje specjalne wymagania, o czym świadczy los pierwszego wojennego filmu dokumentalnego. Brytyjczyk Frederick Villiers w roku 1897 nakręcił niezachowany do dzisiaj materiał z wojny grecko-tureckiej. W celu pokazania prawdziwej wojny filmowiec przedarł się na stronę turecką, ustalił datę ofensywy i ustawił kamerę w idealnym miejscu. Te zabiegi nic nie dały, bowiem prawdziwa wojna nie ma nic wspólnego ani z romantycznymi wyobrażeniami o niej, ani z oczekiwaniami widzów.
Smaku tej sprawie dodaje fakt, iż film dokumentalny o tych wydarzeniach powstał i stał się przebojem kinowym. Nakręcił go Francuz Georges Melies w swoim paryskim domu. W jego filmie wystąpiło trzech przebranych za Turków aktorów. Sfilmowane przez dokumentalistę zdarzenie rozegrało się w greckim domku, z którego porwana została piękna Greczynka, której ojcu turecki żołnierz uciął głowę. Tocząca się odcięta głowa staruszka wieńczy film o wojnie grecko-tureckiej roku 1897.
Czy to, że filmy wojenne i sądowe potrzebują efektów specjalnych oznacza, że w ogóle nie wypada śledzić poczynań filmowych adwokatów i sędziów? Oczywiście, że warto, bowiem świat mediów jest tak ułożony, że scenariusze pisze życie, a scenariusze filmów prawniczych przepisywane są wprost z akt sądowych. Dlatego warto oglądać filmy o pracy prawników, ponieważ zwykle widać w nich z jak skomplikowaną materią przychodzi się zmagać w trakcie procesów, widać po prostu jak na dłoni do czego potrzebny jest zwykłemu człowiekowi dobry adwokat.
Niestety jednak, polskiemu (i w ogóle rzymskiemu) modelowi sądownictwa daleko do anglosaskiego: http://pamietnikwindykatora.pl/lawa-przysieglych-czyli-spoleczne-sady-nad-sedziami-prokuratorami-i-konsekwencje/ i w Polsce bezwzględnie należy Common Law wprowadzić. Żadne bowiem niby reformy jak ta obecnie dokonywana, nie uzdrowi naszego sądownictwa.