Jestem już piątym żyjącym tutaj pokoleniem, a trzecim tutaj urodzonym. Moi przodkowie ze strony mamy przybyli tu jako osadnicy, a ci ze strony ojca przyjechali później, za pracą. W rodowodzie mam nie tylko Polaków, ale też Ukraińców. Tutaj to norma – nikt z nas nie pochodzi tylko z jednego miejsca, choć w akcie urodzenia zawsze jest tylko to, w którym przyszliśmy na świat. W dyskusji o „Ziemiach Odzyskanych” głos pokolenia urodzonego po 1989 roku pojawia się rzadko i nie chcę sobie rościć prawa do bycia jego głosem, ale kilka swoich przemyśleń chciałbym tutaj przedstawić.
Nigdy nie dzieliłem historii naszego regionu na „piastowską”, „niemiecką” i „polską” – po prostu traktowałem ją jak jedną opowieść o wielokulturowym, zmiennym regionie. Opowieść podzieloną jedynie na rozdziały, otwierane i zamykane przez wielkie historyczne cezury.
Nie traktowałem nigdy „niemieckiej” historii tych stron jako obcej, bo było dla mnie oczywiste, że tu nie zawsze była Polska. Poza tym przez stulecia owszem, żyli tu Niemcy, ale tak samo oni, jak i ja, byli rodowitymi bolesławianami. Historie osadników (jedna moja prababcia walczyła z Niemcami w Jugosławii, inna trafiła na roboty przymusowe do Bawarii), podziemia z lat osiemdziesiątych czy powojennej odbudowy miasta budziły we mnie zawsze silne emocje, ale niemieckie dokumenty, książki, zabytki czy pocztówki też zawsze miały szczególny powab tajemnicy. Zwłaszcza że są pozostałościami świata, który tu kiedyś istniał, ale który w dużej mierze sam doprowadził do swojego unicestwienia. I którego sukcesorami jesteśmy my.
Mimo to po wojnie sami zaczęliśmy usuwać jego pozostałości. Czytałem opisy wywożenia cegieł z Bolesławca i Nowogrodźca na odbudowę Warszawy. Oburzałem się (i nadal to czynię), myśląc o tym, dlaczego właściwie ktoś pozwalał na wywożenie naszych cegieł w siną dal, skoro były potrzebne na miejscu. Podobnie myślę, czytając pismo z 1965 roku, wysłane przez ówczesnego proboszcza parafii w Kraśniku Dolnym do Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Bolesławcu. Była to prośba o zgodę na usunięcie poniemieckich nagrobków spod kościoła, rozpatrzona pozytywnie. Widziałem też pismo niemieckiego pastora z 1946 roku, dowodzące grabieży cennej biblioteki seminarium ewangelickiego w Nowogrodźcu. I sygnowane przez Janusza Bachmińskiego liczne zgody na rozbiórki starych kamienic w latach 60tych i 70tych. Albo otwarte groby na cmentarzu ewangelickim w Starych Jaroszowicach i zarośnięte kwatery cmentarne przy ulicy Ptasiej. Wyburzoną w 2020 roku cenną wieżę ciśnień przy Concordii. A od wielu lat nie widziałem za to głazu ku czci ofiar niemieckiego podobozu koncentracyjnego AL Bunzlau I, nadal chowanego w garażu.
Przez całe dekady na Dolnym Śląsku – i doklejonym doń kawałku wschodnich Górnych Łużyc – bezmyślnie doprowadzano nasze dziedzictwo do ruiny. Nie polskie, niemieckie czy jakiekolwiek inne, tylko po prostu nasze.
Czemu nasze? Jesteśmy tutaj już od 79 lat i nie musimy traktować poniemieckich kamienic jak obcych. Budowali je Niemcy, ale miejscowi – a my też nimi przecież jesteśmy. W przypadku mojego pokolenia już nawet z dziada pradziada. Nasz region już dawno wymknął się jakimkolwiek narodowym schematom, jeśli chodzi o te kwestie. Poniemieckie dworce kolejowe od dekad są utrzymywane przez Polaków, w poniemieckich szkołach uczy się polska młodzież, a poniemieckie zabytki odbudowują i zagospodarowują Polacy. I zarówno my, jak i oni mamy prawo być z tego dziedzictwa dumni. Od upadku komunizmu polscy badacze studiują niemieckie źródła i kiedy mam w rękach dokumenty dotyczące przedwojennego Bunzlau, mam do nich takie same prawa, jak do tych o powojennym Bolesławcu. Nazwy się zmieniały, mieszkańcy też, ale miasto pozostało. Zmieniło się, ale zaczęło też zmieniać tych, którzy tu przyjechali – a efektem tych zmian są kolejne pokolenia.
Wszelkie kwestie narodowościowe ignoruje natura. Powodzie to już dolnośląska tradycja i dotykają ten region niezależnie od tego, jaka nacja aktualnie go zamieszkuje. Po wrześniowej powodzi niemal od razu zacząłem szukać informacji o tych zalaniach, które miały tu miejsce wcześniej. I cóż. W 1897 roku wielka powódź zerwała drewniany most w Kroischwitz, dzięki czemu w Kraszowicach stoi dziś mocniejszy, żelazny. Podczas powodzi z końca lata 1938 roku rzeka Queis zalała w Naumburgu podobne tereny, co Kwisa w 2024 roku w Nowogrodźcu. Gdy dwa miesiące temu po raz kolejny dotarła do nas wielka woda, nikt nie pytał, czy dany budynek, którego trzeba było bronić, jest niemiecki, czy polski – broniliśmy tego, co jest nasze. Po prostu.
Skoro jesteśmy przy naturze, w Bolesławcu jest też Friedenseiche (Dąb Pokoju), rosnący przy sali gimnastycznej I LO. Został zasadzony w 1871 roku, a dziś jest znany jako Bakałarz. Jego nazwa się zmieniła, znaczenie też (za Niemca dąb był pomnikiem, upamiętniającym pokonanie Francji), ale to nadal ten sam dąb. Kiedyś bawili się przy nim uczniowie Królewskiego Sierocińca w Bunzlau (szkoła ta zleciła jego nasadzenie), a dzisiaj zabudowania tej instytucji zajmują, między innymi, dwa polskie licea – I LO rozgościło się w „Nowej Szkole”, wybudowanej podczas I wojny światowej, a III LO zajęło „Czerwony Dom”, wybudowany jeszcze w 1795 roku. Granice się zmieniły, ale dąb pozostał, poświadczając, że panta rhei – wszystko płynie.
Łączniki między dawnym Bunzlau i obecnym Bolesławcem potrafią być dość zaskakujące. Niedawno moja uczennica przyniosła mi stosik niemieckich papierów, które znaleźli jej rodzice w swoim domu. Był wśród nich kwit na 28 ton mąki, podpisany w 1942 roku przez piekarza z kamienicy przy ul. Chrobrego 23, w której do niedawna mieszkałem. Wtedy to była Hitlerstrasse i tylko naiwni fantaści przewidywaliby wówczas, u szczytu niemieckiej potęgi, że za trzy lata Dolny Śląsk stanie się polską prowincją. Potraktowałem ten stary kwit jako drobną pamiątkę po jednym z moich poprzedników, patrząc na niego trochę jak na sąsiada sprzed 80 lat.
Nie wiem, jakie ten piekarz miał poglądy i mam jedynie nadzieję, że nie był zdeklarowanym nazistą. Z takim dziedzictwem nie mamy już nic wspólnego – poza tym, że nasi przodkowie walczyli z piewcami tej chorej ideologii i często byli ich ofiarami. Powinniśmy jednak sięgać do historii naszego miasta z tamtych brunatnych czasów, aby sobie uświadomić, że totalitaryzm istniał także tutaj – na prowincji. I to, o czym mówimy na lekcjach historii, to nie są tylko jakieś odległe opowieści, bo ich lokalne odsłony często rozgrywały się także na naszych ziemiach. Warto to odebrać jako przestrogę przed radykalizmem i populizmem. Zarówno lewicowym, jak i prawicowym czy jakimkolwiek innym.
Chyba trudno to wszystko wyjaśnić komuś z centralnej i wschodniej Polski. Tam Niemcy często nadal budzą skojarzenia głównie z Wehrmachtem, SS i niemieckimi obozami zagłady. Tutaj, otoczeni pamiątkami po naszych poprzednikach, często patrzymy na to już inaczej, widząc także innych Niemców – nie zapominając przy tym o wspomnianych zbrodniarzach.
Patrząc na grób niemieckiego chłopa z XIX wieku, trudno go winić o politykę germanizacyjną Otto von Bismarcka, o II wojnie światowej nie mówiąc. Czytając o młodej dziewczynie z Giersdorfu (Żeliszowa), która popełniła samobójstwo na początku XX wieku, nie widzimy w niej sadystycznej oprawczyni z Auschwitz – wszak nie dożyła nawet I wojny światowej. Była zwykłą dziewczyną z tych stron, której nikt nie pomógł na czas.
A jednak nawet tutaj poruszanie poniemieckiej tematyki wciąż może być powodem do osądzania kogoś w kategoriach piątej kolumny Berlina. To, co poniemieckie, nieraz jest tu jeszcze traktowane jako groźne, choć jest już swojskie. Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, niech uzna, że każdy dobrze mu znany stary zakątek Bolesławca jest mu nadal obcy. Patrzmy na tych, którzy tu kiedyś byli, jak na sąsiadów z przeszłości. Krytycznie, ale ze świadomością, że chodzimy cały czas ich ścieżkami.
I ścieżkami polskich osadników też.