Ważna informacja – słowa „rosja” i „łukaszenka” będę pisać taką literą, na jaką zasługują.
W odróżnieniu od ludzi władzy, obejrzałem film Agnieszki Holland. Obejrzałem i wyszedłem z kina głęboko zszokowany, ale zacznę od czegoś innego.
Zacznę od podziękowania dla dyrekcji Bolesławieckiego Ośrodka Kultury-Międzynarodowego Centrum Ceramiki za to, że mogłem zobaczyć ten film bez uprzedniego stykania się z rządową propagandą. Wyświetlanie propagandowych spotów przed jakimkolwiek dziełem pachnie czasami głębokiej komuny, gdy władza mówiła ludziom, jak i co mają myśleć na dany temat – na szczęście w Bolesławcu do tego nie doszło.
Przechodząc jednak do sedna – Zielona granica to film szokujący i zdecydowanie nienadający się dla osób o słabych nerwach. Pokazuje, że demony nacjonalizmu i nietolerancji, które wisiały nad Polską w XX wieku i wydawały się należeć już tylko do historii, wciąż są wśród nas i dają o sobie znać. Obrazy ludzi wywożonych do lasów na wojskowych przyczepach, bitych, lżonych i odzieranych z elementarnej ludzkiej godności, popędzanych wśród wycia psów „na nieludzką ziemię” (w tym przypadku na okupowaną przez rosję Białoruś) przywodzą na myśl obrazy z II wojny światowej.
Na ekranie widać sceny, o jakich od dzieciństwa mojemu pokoleniu mówiono, że Europa ma je już za sobą. Push-backi wśród szczekania psów, marznięcie ludzi w lasach, rasistowskie „żarty” z Azjatów i Afrykańczyków, picie wody kapiącej z liści i wyciąganie ze szpitali uchodźców przechodzących rekonwalescencję to wydarzenia, które nie miały miejsca gdzieś daleko, ale w Polsce. W 2021 roku. Po doświadczeniu wywołanej przez rasizm i ksenofobię II wojny światowej. Doświadczeniu, z którego nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków.
Na pewno film Agnieszki Holland nie jest paszkwilem na Straż Graniczną, choć ze szczegółami pokazuje okrucieństwo podejmowanych przez nią działań na polsko-białoruskiej granicy. Pogranicznicy są też pokazani jako ludzie trapieni wyrzutami sumienia, mający własne rodziny, przywiązani do służby i indoktrynowani na szkoleniu przypominającym pogadankę z oficerem politycznym. Jeśli coś jest hańbą dla polskiego munduru, to nie film Agnieszki Holland, a to, co Straż Graniczna robiła na granicy. Zielona granica poddaje przy tym jednoznacznej krytyce Unię Europejską, oskarżając ją o bierność, jakże odmienną od haseł o europejskich wartościach.
Film pokazuje też perspektywę uchodźców, prezentując ich jako zwykłych ludzi, poszukujących możliwości normalnego, bezpiecznego życia. Są pokazani jako ofiary zbrodniczego, łukaszenkowskiego reżimu, zastraszane i maltretowane przez białoruskie służby. Na ekranie widzimy ich też po polskiej stronie, gdy ze strachem wędrują przez podlaskie lasy, myśląc że trafili już do Europy i że ich prawa będą poszanowane. I przeżywają wielkie, bolesne rozczarowanie, choć nie są winni sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Zielona granica pokazuje też ryzyko, jakie podjęli aktywiści i wolontariusze, pomagający uchodźcom przy granicy. Już sam fakt, że ich humanitarne działania w niemałej mierze musiały odbywać się w warunkach konspiracji, jest miażdżącym aktem oskarżenia wobec zarówno rządu PiS-u, jak i Unii Europejskiej. Przecież pomaganie ludziom w potrzebie nie tylko nie jest nielegalne, ale wręcz od małego uczymy dzieci w szkołach, że pomoc potrzebującym jest wielką wartością, a ludzkie życie jest ważniejsze, niż cokolwiek innego. A tymczasem za ratowanie ludzkiego zdrowia i życia aktywiści byli przesłuchiwani niczym groźni przestępcy. Obejrzenie takich scen z myślą, że to się dzieje w naszych czasach, jest szczególnie wstrząsające.
Obrazy z granicy polsko-białoruskiej były radykalnie odmienne od tych, jakie widziałem na własne oczy na granicy polsko-ukraińskiej, gdzie byłem przez krótki czas jako wolontariusz. Nam nie groziło przesłuchanie na policji, zniszczenie mienia czy kompromitowanie w rządowych mediach, bądź zamknięcie w areszcie. Państwa polskiego praktycznie tam nie było, bo wszystko opierało się właśnie na pracy wolontariuszy. Widok strachu, zagubienia i nieopisanego cierpienia, jakie widziałem w ukraińskich uchodźcach, zostanie ze mną do końca życia, jednak przyjmowaliśmy ich w centrum miasta, a nie w lesie. Nie mieliśmy obaw, widząc polskie mundury, nie musieliśmy też mówić, że Nasz rząd was tu nie chce i przedstawia was Polakom jako żywe pociski łukaszenki.
Na granicy polsko-białoruskiej było zupełnie inaczej i film Agnieszki Holland bardzo dobrze pokazuje te realia. Zrównywanie go z niemiecką, nazistowską propagandą jest skrajnym nadużyciem, zwłaszcza że ideologii nazistowskiej bliższe jest odczłowieczanie innych nacji i kreowanie ich jako zagrożenia dla narodu, niż film propagujący poszanowanie drugiego człowieka, niezależnie od jego narodowości, czy wyznania.
Brakuje mi w tym filmie jednej ważnej rzeczy. Podkreślenia, że Białoruś nie jest dziś suwerennym krajem i to, co tam się dzieje, to efekt faktycznej rosyjskiej okupacji, jaka ma ma miejsce od wielu lat. Naród białoruski masowo protestował przeciwko władzy łukaszenki i dobrze by było – zwłaszcza dla zachodniego widza – aby zostało to podkreślone.