Przyszła, rozpakowałem, otworzyłem, skończyłem czytać, zamknąłem. Jako fan pani Katarzyny raczej już od dekad, zupełnie nie jestem obiektywny. Przecież wiedziałem, choć ta książka to debiut, że ona świetnie pisze.
Katarzyna Groniec przyzwyczaja do tego, żeby się nie przyzwyczajać, że jak poprzednia płyta była taka znakomita, to następna będzie znakomita zupełnie inaczej. Że jak człowiek był na koncercie promującym tę ostatnią płytę i myśli, że to był jej najlepszy koncert z kilku, na których był w życiu… to następny potrafi być znakomitszy, smakowitszy i jeszcze dłużej będzie go wiercił w głowie.
Skoro ktoś tak wyjątkowo konsekwentnie oczarowuje przez lata swoją muzyką, tekstami, koncertami, płytami, interpretacjami i przetwarzaniem znanego piękna w nieznane piękna, to chyba powinien mieć jakiś limit talentów i odwagi. Chyba nie ma.
Wiedząc, że książka będzie, a nie wiedząc o tym jaka będzie, założyłem coś wspominkowo-autobiograficznego, jakieś resume artystyczne, życiowe, zbiór przypisów do płyt, coś o muzyce. Na pewno miało to być dobre, sprawnie napisane, gęste, bo przecież wrażliwość artystki na język i jej umiejętność opowiadania jest bezdyskusyjna dla każdego, kto zna jej twórczość.
Oczywiście pani Katarzyna musiała mnie znowu zaskoczyć. I, cytując jej pieśń:
Dzięki za ten ból
Szepty krzyki i dotknięcia
Iskry
Książeczka „Kundle” to pozornie splot opowieści o ludziach ze śląskiej prowincji. Ale snują się te opowieści nie tylko tam, a snuć mogłyby się chyba wszędzie. Bo ta opowieść nie ma granic, ani terytorialnych, ani czasowych. Choć dla mnie ona jest o granicach.
Barwny, gęsty, prawdziwy i jędrny język bywa soczyście metaforyczny, a „tokarczukowa” czuła narracja składa pięknie wszystkie historie w mozaikę tworzącą pochłaniający czytelnika świat. Tę czułość potwierdza mi jedna z pierwszych refleksji po lekturze: autorka chyba naprawdę lubi wszystkich swoich bohaterów.
„Kundle” wsysają jak „Bestiariusz nowohucki” Elżbiety Łapczyńskiej, jak „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk. Choć skala jest inna, język jest inny, niemal wszystko jest inne, to jakaś „kompletność” świata napisanego przez Katarzynę Groniec jest dla mnie fascynująca podobnie, jak ta spotkana w tamtych książkach.
Gdy coś czytam i trafiam na szczególnie smakowite językowo, barwnie, czy literacko fragmenty, robię ich zdjęcia i spamuję nieliczne osoby, które docenią jakość, wymowę, czy znaczenie tego, co akurat mam przed oczami i być może potem po to sięgną.
Czytając „Kundle” nie zrobiłem żadnej takiej notatki. Szkoda mi było czasu.
Patrząc w litery miałem chwilami wrażenie, że sama autorka czyta mi tę opowieść swoim, doskonale znanym, głosem. I fakt, że mogłem kupić papier, a nie mogę kupić audiobooka, uważam za drastyczne zaniedbanie. Chciałbym, żeby ten karygodny błąd zostanie niezwłocznie naprawiony. Bo ja bym tego jeszcze posłuchał. I to najchętniej zaraz po lekturze.
Znalazł mi się jeszcze taki fragment wywiadu z pisarką, który potwierdza autobiograficzność tej książki, ale tego można się dowiedzieć dopiero po lekturze:
„Jestem miszungiem, kundlem. Nie tyle śląskość, co moja kundlowatość mnie definiuje. Mama urodziła się na ziemiach niemieckich jako Ślązaczka. Poszła do polskiej szkoły, bo po wojnie zmieniły się granice. Mówiła piękną polszczyzną bez akcentu, pisała lepiej od mojego ojca, rdzennego Polaka, który zawsze miał problemy, podobnie jak ja, z ortografią. Obie z siostrą kończyłyśmy pacierz słowami: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie, napisał Adam Mickiewicz. Amen” i długo myślałyśmy, że to jest część modlitwy (śmiech). Tak nas tata nauczył. Kompletna paranoja. Znam śląski i potrafię się nim posługiwać, nie mówię po niemiecku, bo ojciec nie pozwalał mamie nas uczyć. Wychowałyśmy się z babcią, mamą taty, która zaciągała po rosyjsku, bo pochodziła spod wschodniej granicy, a mama mamy używała wyłącznie śląsko-niemieckiego. Jeśli ktoś lubi kundle, to ja nim jestem.” – mówiła o sobie Katarzyna Groniec w wywiadzie dla Vivy.
Na koniec będzie spojler: Wiecie, że ziarenko lotosu może żyć nawet trzy tysiące lat?
Książka zamówiona
Idę jutro do księgarni po „Kundle”, czuję po recenzji, że to coś dla mnie…
Dwa razy już: już zaczęto mówić o „Kundlach”, spece od literatury w końcu ją dostrzegli ;-). I drugie – już można wypożyczyć tę książkę w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Bolesławcu.:-)
Szukałam jakiejś recenzji tej książki i nie spodziewałam się, że właśnie tutaj ją znajdę. Miałam podobnie, myślałam, że to będzie coś, co piszą gwiazdy i nie spodziewałam się tak dobrej prozy. Mam jednak wrażenie, że pojawienie się tej pozycji przeszło bez żadnego echa (stąd szukanie recenzji w necie) i niestety książka zginie wśród tego zalewu książek z kolorowymi okładkami wydawanych w hurtowych ilościach każdego miesiąca… A to takie trochę odbicie Twardocha w wersji bardziej kobiecej wrażliwości. Ale cieszę się, że nie jestem osamotniona w pozytywnym odbiorze literackiego debiutu Kasi Groniec. I może ktoś jeszcze będzie chciał się z nim zapoznać.
No to cieszę, się, że ją tutaj znalazłaś : )
Nie zginie, właśnie po to jest ten tekst, żeby nie zginęła. I wiem, że siła oddziaływania porta liku niewielka, ale siła Googli większa jak widać po Twoim komentarzu : )