Danuta Maślicka: Czy Bolesławiec jest pana miastem?
Ryszard Ruliński: Tak, tu się urodziłem, ale to miasto teraz mnie nie chce, jest dla mnie zimne. Kiedy dobrze mi się wiodło, wszyscy się do mnie garnęli, teraz, kiedy życie dramatycznie mnie doświadcza, zostałem sam. Znikąd pomocy, nie chce mi się żyć. Jestem smutny, rozczarowany, bez nadziei, że coś się w moim życiu zmieni na lepsze. Można powiedzieć, że zatoczyłem koło: stąd wyszedłem, tu skończyłem szkołę podstawową, tu prowadziłem, z sukcesem, duże przedsiębiorstwo, zwiedziłem Polskę i kawał świata, by ponownie stanąć w punkcie wyjścia.
Przygnębiające wrażenie robi pana okazały dom, ogród, taras i salonik, w którym rozmawiamy.
Proszę pani, to wszystko runęło po śmierci żony, która umarła rok temu. Ona ogarniała wszystko. Pięknie tu było, przecież ja gościłem w tym domu znakomite osoby, podejmowałem podczas negocjacji handlowych gości z Polski i zagranicy. Na barkach mojej żony spoczywało, by godnie ich przyjąć. Przedtem nie zastanawiałem się, skąd ona czerpała siły, przecież mnie praktycznie w domu nie było; pracowałem po 14 godzin na dobę, wyjeżdżałem, a ona borykała się z dwójką dzieci, prowadziła duży dom, później, przez jakiś czas, pracowała w naszym sklepie. Gdy jej zabrakło, mój świat się roztrzaskał.
Czy chce pan coś powiedzieć o dzieciach?
Mam syna i córkę. Choć nie mieszkają daleko – syn koło Bolesławca, córka we Wrocławiu, rzadko mnie odwiedzają. Po śmierci żony przyjeżdżali częściej, teraz coraz rzadziej. Ubolewam. Mam wnuka, którego bezgranicznie kocham, ale również bardzo rzadko go widuję. Żyją swoim życiem, nie chcę na nich niczego wymuszać, ani o nic prosić. Sam muszę sobie radzić. Nasze relacje są trudne. W czasach, kiedy firma kwitła, mieli wszystko, dzisiaj, gdy ja nie mam niczego, co mógłbym im dać, od dzieci nie mam pomocy. Nie ich obwiniam, ale siebie; za mało mieli ojca.
Wróćmy do pana i pańskiej drogi do sukcesów. Zacznijmy od początku, może od rodziców.
Pochodzę z bardzo biednej rodziny, wie pani, chleb z margaryną posypany cukrem, wędlina od wielkiego święta. Ojciec pochodzi z Radomska. W 1937 r. wyjechał do Francji w poszukiwaniu pracy, tam zastała go wojna. Wstąpił do Legii Cudzoziemskiej. Ranny od bomby hitlerowskiej, pozostał inwalidą do końca życia. Rodzice poznali się w Radomsku, jeszcze przed wojną. Szukając pracy, wyjechali na Ziemie Odzyskane, tak się wtedy mówiło. Trafili do Bolesławca. Ojciec był magazynierem w Cukrowni Malczyce, mama podjęła pracę na produkcji w Bolesławieckiej Fabryce Fiolek i Ampułek „Polfa”. Miałem dwóch braci, starszy już nie żyje.
Po szkole podstawowej skończyłem Technikum Spożywcze w Legnicy. Tam odniosłem sukcesy sportowe – byłem królem strzelców szkół średnich w koszykówce. Muszę się pani pochwalić, mój rekord życiowy to 89 punktów w meczu ligowym. „Kupił” mnie Metal Kluczbork. Tam grałem rok, do momentu wypadku, w wyniku którego straciłem cztery przednie zęby. Oczywiście klub pokrył koszty leczenia, ale niech pani sobie wyobrazi 19-latka bez przednich zębów. Jest coś takiego, jak złość sportowca i ja to przeżyłem. Ta złość we mnie kipiała i to ona rzucała te piłki do kosza. Kiedy skończyłem 18 lat, zdobyłem uprawnienia sędziego prowadzącego w meczach koszykówki. Byłem najmłodszym sędzią na Dolnym Śląsku. W tym mniej więcej czasie zaproponowano mi granie w I lidze w Siarce Tarnorzeg. I choć koszykówka była moją pasją, nie przyjąłem tej kuszącej propozycji. Wróciłem do Bolesławca.
Zaczyna się nowy etap w pana życiu.
Krótko pracowałem jako referent handlowy w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Handlu i Usług, potem przyszła propozycja pracy na stanowisku kierownika paczkarni przy ul. Staroszkolnej, który to zakład później kupiłem. Nawiasem mówiąc, miałem tam najlepszy gabinet w swoim życiu. W końcu przyszło wojsko. Tam wysłano mnie na półroczny kurs spożywczy, kucharsko-kelnerski. Początkowo wstydziłem się tego dyplomu, który po wyjściu z wojska podarłem. Ale potem okazało się, że ten dyplom, nie mówiąc o technikum spożywczym, był niezbędny do założenia firmy. Zrobiłem więc duplikat w Wojskowej Komendzie Uzupełnień. Po skończeniu tego kursu, wzięto mnie do sztabu, do kancelarii żywieniowej; układałem jadłospisy pod względem kalorycznym i cenowym, przygotowywałem prowiant dla żołnierzy idących na przepustki i urlopy. Po wojsku zrobiłem papiery mistrzowskie w Izbie Rzemieślniczej we Wrocławiu i posiadam dyplom mistrza piekarskiego.
Zbliżamy się do momentu, kiedy pańskie wykształcenie determinuje pana przyszłość…
W 1983 r. założyłem firmę „Wytwórnia paluszków”.
Dlaczego właśnie paluszków?
Trochę to był przypadek. Dowiedziałem się z gazety o możliwości kupienia całej linii produkcyjnej do produkcji paluszków na licencji holenderskiej. Wydzierżawiłem od Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Społem” sklep warzywny, przeprowadziłem generalny remont i założyłem „Wytwórnię paluszków”. Pamiętajmy, że to był stan wojenny i rozkręcenie w tamtym czasie prywatnego biznesu było wielkim wyzwaniem.
To wymagało od pana wielkiej determinacji, uporu i wyobraźni.
Rzeczywiście, bo podejmując się tego ryzyka, zrezygnowałem z nieźle płatnej pracy w fabryce domów; byłem tam kierownikiem dwóch wydziałów. Wtedy też podjąłem studia w legnickiej filii Politechniki Wrocławskiej, na wydziale budownictwa. Zaliczyłem dwa lata. Żeby rozpocząć inwestycję, zaciągnąłem kredyt w Banku Spółdzielczym, zapożyczyłem się u znajomych i przyjaciół. I zaczęły się schody, problemy z ruszeniem z produkcją. Szukałem fachowców. Pomógł mi pan Andrzej Górzyński, szef wytwórni paluszków i piekarni w Lubinie. Wysłał w delegacji do mnie dwóch swoich pracowników, by pomogli uruchomić maszyny. Pracowaliśmy ciężko. Wyprodukowaliśmy 2 tysiące paluszków i to była pierwsza moja produkcja.
Jak pan organizował sprzedaż?
Objeżdżałem Polskę geesów (Gminnych Spółdzielni), pekaesów (Państwowej Komunikacji Samochodowej), peesesów (Powszechnej Spółdzielni Spożywców). Sprzedawaliśmy za gotówkę pod budkami z piwem na całym Dolnym Śląsku, zarabiając na zakup surowców, opakowań, płace dla pracowników. Tak zarobiłem pierwszy milion. Pamiętam, jak po latach zaproszono mnie do stołu prezydenckiego i prezydent Aleksander Kwaśniewski podczas spotkania zapytał żartobliwie, gdzie ukradłem pierwszy milion.
Pojawiłem się po raz pierwszy na spożywczych Targach Poznańskich, a później jeździłem tam co kwartał. Poznawałem dyrektorów firm handlowych z całej Polski. Przekonałem się, jak ważne były kontakty bezpośrednie i że zabieganie o nie było niezbędne, szczególnie, pamiętajmy, że nie było telefonów komórkowych, a i stacjonarnych było mało. Chodziło, przede wszystkim, o uruchomienie sprzedaży hurtowej.
Co działo się dalej?
Zakupiłem większy zakład i to była moja pierwsza inwestycja w nieruchomość. Tam uruchomiłem produkcję paluszków w szerokiej gamie: słone, z makiem, z kminkiem, z sezamem. Na targach największym powodzeniem cieszyły się te ostatnie. Do tego doszła jeszcze produkcja makaronów, ale na krótko. Za zarobione pieniądze kupiłem działkę pod zakład produkcyjny i dom.
I wtedy po raz drugi nastąpił zwrot; przeczytałem w „Kurierze Polskim” informację, że w Warszawie uruchomiono piekarnię pieczywa francuskiego, oferującą rogaliki croissanty. W tym samym dniu siedziałem już w pociągu do Warszawy. Ponieważ budynek mojej piekarni był już gotowy, zabrałem ze sobą zdjęcia, by pokazać Szwajcarowi i nawiązać z nim kontakt. Potrzebowałem też informacji, które zdobywałem od pracowników piekarni i… nie ukrywam, że polska wódka i koniaki odegrały tu swoją rolę.
Po powrocie do Bolesławca napisałem do Szwajcara i zaproponowałem założenie spółki. Otrzymałem od niego 3 propozycje współpracy polegające na tym, że on, w pierwszej opcji, zainwestuje w maszyny i technologię 300 tys. dolarów, w drugiej opcji – 600 tys. dolarów, a w trzeciej – 800 tys. Nie przyjąłem żadnej z ofert.
W tym czasie dowiedziałem się, że Bank Handlowy w Warszawie udziela kredytów na zakup maszyn francuskich. Zdobycie takiego kredytu w Warszawie, gdzie chętnych było wielu, graniczyło z cudem. W ciągu dwóch miesięcy jeździłem do stolicy bardzo często. Kiedy przyznano mi ten kredyt, okazało się, że byłem pierwszym Polakiem, który go otrzymał. Proszę sobie wyobrazić, że moją radość podzieliła pracująca w tym banku urzędniczka, która z radości się rozpłakała, życząc mi powodzenia.
I tak powstała w Bolesławcu pierwsza francuska piekarnia uruchomiona przez bolesławianina.
W Polsce, proszę pani, w Polsce. Ale zanim do tego doszło, pojechałem po maszyny do Paryża (do dziś pamiętam ten upalny paryski klimat). Przyjął mnie we własnym domu poznany wcześniej w Warszawie szef polskiego oddziału. Dogadaliśmy warunki kupna. Francuzi szybko dostarczyli maszyny, a francuscy piekarze, podejmowani przeze mnie, uczyli moich pracowników.
Pamiętam te pyszne croissanty i bagietki, po które stało się w kolejkach w różnych punktach miasta. Były pyszne, pachniały nowością, a poza tym stały się symbolem otwarcia na świat.
Było też tak, że Polacy kupowali je w dużych ilościach i sprzedawali w Zgorzelcu, a nawet w Berlinie, sporo na nich zarabiając. Po francuskie pieczywo ludzie przyjeżdżali z całego Dolnego Śląska, zjawiali się także Czesi i Niemcy.
Wiem, że nie poprzestał pan na paluszkach i rogalikach.
Kiedy zbankrutował Zakład Produkcji Lekkiej Obudowy „Metal-Plast” w Bolesławcu, kupiłem 2/3 tego zakładu i uruchomiłem produkcję napojów gazowanych w butelkach pet oraz wody źródlanej, która, eksploatowana z trzech różnych źródeł, odznaczała się doskonałym składem chemicznym i wyjątkowym smakiem. Butelki początkowo sprowadzałem, a po jakimś czasie rozpocząłem ich produkcję na maszynach kupionych w Genewie. Kiedy kupiłem w Szwecji kolejną, nowoczesną maszynę firmy Tetra Pak do produkcji kartonów, produkcja ruszyła pełną parą. To było bardzo nowoczesne otwarcie i zamknięcie kartonu, ale prawdziwą nowością była produkcja soków z drobinami owoców, pomarańczowych i grejpfrutowych. Te dwa soki zdobyły złote medale na międzynarodowych targach w Poznaniu:
• Złoty Medal Polagra‘96 dla soku pomarańczowego 100% z drobinami owoców,
• Złoty Medal Polagra‘99 dla soku grejpfrutowego 100% z drobinami owoców.
Z pozostałych wyróżnień warto wymienić:
• Konsumencki Znak Jakości‘99 dla wszystkich soków owocowych w kartonach,
• Medal Europejski przyznany przez Komitet Integracji Europejskiej wspólnie z BCC (Business Centre Club) w 2000 r.,
• Agro Polska 2002 za soki owocowe w kartonach.
Wszystkie produkty firmy „Rulimpex”, soki, nektary, napoje, posiadały markę „Och!”. Wkroczyłem na rynki europejski i amerykański, na których zdobywałem kolejne medale: w USA, w Chicago 3 razy, również w Nowym Jorku i Bostonie. Wtedy właśnie, pochwalę się, poznałem osobiście Zbigniewa Brzezińskiego, doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jimm’ego Cartera. Byłem zaproszony do USA wraz z polskimi profesorami na konferencję biznesmenów, która odbyła się na uniwersytecie w Yale. Towarzyszył mi mój zastępca i doradca techniczny, który służył również za tłumacza, Jerzy Olenderek. Zostałem przedstawiony przez gospodarza panu Brzezińskiemu. On, ku mojemu zdziwieniu, posadził mnie obok siebie za stołem prezydialnym. Po wygłoszeniu przemówienia zainteresował się moją działalnością gospodarczą i tym, co się dzieje w Polsce. Długo rozmawialiśmy, a po konferencji zaprosił nas do swojej rezydencji koło Bostonu. Do dziś szczycę się tym, że poznałem tak wybitnego Polaka, znanego na całym świecie. Podejmowałem go również w moim domu, kiedy przyjął zaproszenie. Wraz z ochroniarzami zwiedził moje trzy zakłady. Był zaskoczony tym, co zobaczył, zdziwiony, że w takim niedużym mieście udało się stworzyć firmę z sukcesem międzynarodowym. O jego wizycie u mnie nie wiedziały władze miasta, ponieważ nie życzył sobie tego, chciał odpocząć od polityki i celebry, jaka musiałaby temu towarzyszyć.
Podczas wcześniejszej rozmowy zainteresowała mnie… Samarkanda. Proszę o tym opowiedzieć.
To mogła być intratna inwestycja, tam jest przecież mnóstwo owoców, a i siła robocza jest tania. Niestety, tak się nie stało. Kiedy znalazłem się na liście 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”(i utrzymywałem się na niej przez lata 1996-1999), zgłaszali się do mnie różni ludzie chcący zakładać biznesy. Skontaktowano mnie z Uzbekiem, który zaproponował współpracę przy budowie wytwórni wód mineralnych i napojów w gorącej (do 50 stopni Celsjusza) Samarkandzie.
Pojechaliśmy z Jerzym Olenderkiem na jego zaproszenie. Przyjęto nas zaszczytnie, wszędzie klimatyzacja, ochrona i… wojsko. Spotkałem się z ambasadorem w Taszkiencie, były też spotkania z ludźmi prezydenta i premiera, żeby się zorientować w warunkach prowadzenia biznesu w tamtym klimacie.
Wyraziłem zgodę na współpracę. Po dostarczeniu map z oznaczeniem zawartości wody mineralnej inżynier Opolski z żoną architektką zaprojektowali wytwórnię. Wysłałem kilkanaście wagonów z napojami do Samarkandy, kupiłem większą część maszyn. Wcześniej gościłem wspólnika z Uzbekistanu w domu, poznałem go bliżej, zaufałem. Ale nie doszło do podpisania umowy. Mój dyrektor do spraw technicznych nie otrzymał wizy, sam nie mogłem jechać bez tłumacza, a poza tym, to był bardzo niebezpieczny kraj, wszystko się mogło zdarzyć. Straciłem swój udział i wszystko, co zainwestowałem w tę współpracę. Jaki popełniłem błąd? Za szybko zaufałem człowiekowi, zawiniła moja wiara w ludzi, naiwność; to nie powinno zdarzyć się doświadczonemu biznesmenowi.
Był pan w wielu krajach, spotykał znane osoby związane nie tylko z prowadzonym przez pana biznesem, ale również z polityką.
Jeździłem z misjami gospodarczymi z wieloma ministrami, a także z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i z premierami – Jerzym Buzkiem, Józefem Oleksym, Włodzimierzem Cimoszewiczem. Prawie wszystkie partie składały mi propozycje wstąpienia, ale z żadnej nie skorzystałem.
Najmilej wspominam misję gospodarczą do Danii z premierem Buzkiem. Podczas podróży premier rozmawiał z przedsiębiorcami, z każdym z osobna, pytając, czego oczekują, co sami oferują. A w drodze powrotnej pytał, co osiągnęliśmy, czy jesteśmy ze spotkania w Kopenhadze zadowoleni. Lecieliśmy samolotem rządowym, co ułatwiało komunikację. Podziwiałem premiera Buzka, jego kompetencje, ogromną kulturę osobistą. Po latach uświadomiłem sobie, że nie spotkałem później takiego człowieka jak on.
Długo musiałbym wymieniać osoby sławne, znane i mniej znane, z którymi dane mi było się spotkać. Wspomnę o spotkaniach z prof. Leszkiem Balcerowiczem w 1997 r. Pierwsze odbyło się w Bolesławcu. Profesor gościł u nas na zaproszenie Unii Wolności. Mnie również zaproszono. Podejmowany obiadem w restauracji „Starówka”, rozmawiał z władzami miasta i z przedsiębiorcami. Miałem zaszczyt siedzieć obok niego. Rozmawialiśmy o transformacji. Powiedziałem wtedy, że z początku było trudno i że chyba chciał mnie wykończyć, ale się nie dałem, na co Balcerowicz odpowiedział, że o to właśnie chodziło, żeby się nie dać. Według mnie Balcerowicz uratował Polskę, co nie zostało należycie docenione. Gdyby nie on i jego reforma, bylibyśmy tam, gdzie Białoruś. Uważam go za wybitnego ekonomistę i niezwykłą osobowość. Zaprosił mnie wtedy do Warszawy na sesję gospodarczą przedsiębiorców. Takie spotkania dużo wszystkim dawały.
O tamtym czasie czytam w opracowaniu Jana Paździory pt. „Bolesławiecki Klub Sportowy”, że nową jakością w życiu klubu było objęcie przez pana w 1997 r. działalności klubu sponsoringiem strategicznym. Po raz pierwszy pojawili się w Bolesławcu piłkarze czarnoskórzy i takie sławy jak legenda piłki nożnej Włodzimierz Lubański.
To jest cała opowieść. Włodzimierz Lubański przyjął zaproszenie do Bolesławca. Zaczęło się również w „Starówce” – przy kolacji, 10 października 1997 r. Zapytałem go, czy zechciałby reklamować produkty mojej firmy ,,Rulimpex”. Zgodził się. Przygotowałem scenariusz widowiska reklamowego. Do Bolesławca w ślad za Lubańskim przyjechały media, telewizje, radia i dziennikarze sportowi. Szeroka medialna reklama przyciągnęła widzów, kibiców, których nasz stadion ledwie pomieścił. Pani sobie wyobraża, jaka to była reklama Bolesławca? Nie mówiąc o moich sokach. Uzgodniliśmy, że Lubański będzie strzelał karnego do bramki bronionej przez bramkarza BKS-u Władysława Wężyka. W zależności od tego, kto zwycięży, temu przypadnie w nagrodę TIR wypełniony sokami. Zwyciężył bramkarz i ten TIR przypadł jemu. Przywiozłem dwa TIR-y, a soki, decyzją moją i bramkarza, zostały rozdane widzom. Takich kolejek po moje kartoniki dawno nie widziałem. Muszę pani powiedzieć, że po tym wydarzeniu Lubański towarzyszył mi na Międzynarodowych Targach Poznańskich, przyciągając do stoiska potencjalnych klientów. I od udziału w MTP (tam zdobyłem dwa złote medale) zaczął się boom za granicą. Spływały zaproszenia na wszelkiego typu targi i zamówienia od międzynarodowych firm handlowych.
Jest pan wtedy u szczytu popularności. Był pan nagradzany w Polsce i na świecie.
Chcę zapytać, jaki był stosunek władz naszego miasta, które pan, jak mało kto, promował na świecie, do pana i pańskiej działalności?
Pani pyta, a odpowiadam krótko, był zimny. Poza prezydentem Józefem Burniakiem, który wielokrotnie okazywał mi życzliwość, spotykałem się raczej z obojętnością, a kiedy firma zaczęła się sypać i szukałem pomocy, choćby w poszukiwaniu pracy, obiecywali, ale na obietnicach się kończyło, telefon milczał albo nie był odbierany.
Czy miasto pana nagradzało?
Nie, nigdy. Natomiast odznaczył mnie prezydent Kwaśniewski – Srebrnym Krzyżem Zasługi za działalność gospodarczą i społeczną. Ale najcenniejszy był dla mnie tytuł Najbardziej Wpływowego Dolnoślązaka, który uzyskałem dwukrotnie dzięki mieszkańcom Bolesławca.
Zatrzymajmy się przy tej społecznej działalności. Był pan sponsorem wielu inicjatyw i instytucji, ktoś o panu powiedział, że dzielił się pan szczodrze swoim bogactwem z innymi.
Wspomagałem m.in. szpital miejski (szczególnie za dyrekcji Krzysztofa Pieszki). Kupiłem dla szpitala pierwszy mammograf z Holandii, sprowadzałem łóżka, praktycznie telefon ze szpitala dzwonił bardzo często; kupić, przywieźć, załatwić. Podobnie było ze szkołą muzyczną pod dyrekcją Doroty Pińczuk; dostarczałem im moje produkty i wspierałem finansowo co miesiąc. Sponsorowałem trzy kluby sportowe: klub BKS, który chciałem wprowadzić do II ligi, ale potrzeba było więcej sponsorów, a nikt więcej się nie zgłosił, więc zrezygnowałem również z prezesury; wspomagałem zespoły koszykówki kobiecej: Ślęzę Wrocław i Lwa Legnicę. Powiem krótko, kto się do mnie zgłosił, nie odchodził z pustymi rękoma. Ale największą satysfakcję miałem, że mogłem dać pracę bezrobotnym oraz osobom niepełnosprawnym. Na przestrzeni lat zatrudniałem 2 tysiące pracowników. Mój zakład był zakładem pracy chronionej, na terenie którego zorganizowałem niepubliczny szpital, zatrudniając dwoje lekarzy i pielęgniarki.
Jak długo wiatry panu sprzyjały i zakład się rozwijał?
Do 2003 roku.
Co się stało? Co zawiodło? Kto zawiódł?
Zwróciła się do mnie potężna niemiecka firma Richa-Fruchta z propozycją zakupu 76% udziałów w wytwórni soków i napojów „Och”. To firma, która ma swoje oddziały w dziesięciu krajach Europy, a na Kostaryce plantacje bananów. To było kuszące, a poza tym duży może więcej. W sprawie tej fuzji negocjacje trwały trzy miesiące.
Miałem prezesować przez 5 lat, wspólnie z Niemcem jako zastępcą. Według wyceny niemieckiego Commerzbanku ta część mojej firmy była warta 25 mln dolarów. Chciałem te pieniądze przeznaczyć na wybudowanie, w spółce z Hiszpanami, fabryki płytek ceramicznych w wolnej strefie ekonomicznej w Wykrotach. Dostałem stosowne zezwolenia z ministerstwa gospodarki. Wykupiłem ziemię, a Hiszpanie mieli wyposażyć fabrykę w maszyny i technologię.
Jak rozwinęła się sytuacja, pani pyta? 23 grudnia 2003 r., przed wejściem Polski do Unii Europejskiej i NATO, dostałem telegram, że w związku z trudną sytuacją gospodarczą Niemcy zawieszają inwestycję w Polsce do czasu poprawy sytuacji gospodarczej.
Podczas negocjacji Niemcy domagali się podziału firmy na dwa zakłady; ich interesowała tylko wytwórnia soków i napojów „Och” i „Hej ho”. Zalecono mi również niepodpisywanie żadnych umów na sprzedaż wyrobów czy zakup surowców, zwłaszcza z kontrahentami z zagranicy.
Poniosłem ogromne straty, zawierzając tej spółce. Wytwórnia soków straciła status zakładu pracy chronionej. Żeby ratować firmę, musiałem zlikwidować Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej i zwolnić wielu pracowników, a pamiętajmy, że zwolnienia grupowe są bardzo drogie. Musiałem też zaciągnąć kredyty hipoteczne pod piekarnię francuską i pod dom. Ciągnęło się to przez 5 trudnych lat. Dochód z piekarni przeznaczony był na spłatę kredytów, ale to nie wystarczyło, obciążenia były zbyt wysokie. W 2007 r. nastąpiła upadłość firmy. W 2010 r. zamknąłem działalność piekarni i zwolniłem 50 pracowników.
Wkroczył syndyk i wycenił wytwórnię na 28 mln zł. Proszę zobaczyć, jaka jest różnica między wyceną dokonaną przez Niemców (przypomnę, że było to 25 mln dolarów). Wytwórnia została sprzedana za 2 mln zł, co oznaczało dla mnie bankructwo. Od trzech lat toczy się w sądzie sprawa o eksmitowanie mnie z domu.
Niektórzy stawiają panu zarzut, że zgubiły pana pieniądze i pycha. Jak pan odpowie?
To bolesny i krzywdzący zarzut. Nigdzie nie podkreślałem, że obracam dużymi pieniędzmi, nie obnosiłem się z zamożnością. Samochody miałem dobre, bo musiałem mieć. Proszę pani, każdy kontrahent patrzył, jakim samochodem przyjechałem, to miało znaczenie. Poza tym, jak wcześniej mówiłem, dzieliłem się swoim bogactwem.
Nie zadam panu pytania o relacje pracodawca-pracownik, bo zadałam je byłej księgowej pańskiej firmy, Leokadii Laudańskiej. Powiedziała, że nie miała lepszego szefa. „Cechowało go humanistyczne podejście do człowieka; on po prostu dostrzegał osobiste problemy pracowników, doceniał naszą pracę i dobrze wynagradzał. Wie pani, on nas szanował. Dbał o pracowników, jak mało kto, a wiem, co mówię, ponieważ miałam kilku szefów. Ze smutkiem jednak muszę powiedzieć o dwóch sprawach, które były główną przyczyną upadku firmy. To, po pierwsze, bezgraniczna wiara w ludzką uczciwość i życzliwość. Wielu to wykorzystało. Chętnie brali pożyczki, nie spłacając ich. O roli ochroniarza i kierowcy w jednej osobie trudno powiedzieć dobre słowo. Druga rzecz to słabość do «butelki». W końcu doszło do tego, że nie ogarniał całości, że się pogubił, że nie kontrolował; on tracił, inni jego kosztem się dorabiali. Ja to wszystko widziałam, ale nie miałam na nic wpływu”.
Jaką cenę, prywatnie i osobiście, pan zapłacił za swoją działalność?
Zachorowała żona i ja obwiniam się za jej chorobę. Oszczędzałem jej informacji, bo przecież każda decyzja inwestycyjna wiązała się z wielkim ryzykiem. Ona bardzo przeżyła to, co się stało. Początkowo leczył ją w szpitalu we Wrocławiu prof. Wojciech Witkiewicz. W końcu oświadczył, że ratunku szukać musimy w Szwajcarii. Miałoby to kosztować 400 tys. franków. Nie posłuchałem wcześniej żony, która radziła, żebym odkładał na przyszłość, a ja myślałem, że będę pracował do końca świata. Szukałem pieniędzy, gdzie mogłem, zapożyczyłem się u kogo mogłem, nie wystarczyło. Walczyliśmy z chorobą cztery lata. Ja sam jestem po dwóch udarach i z diagnozą do przeszczepu serca. Dokumentację medyczną mam imponującą. Poza tym ucierpiały też moje kontakty z dziećmi, dla których miałem zbyt mało czasu.
Czy czuje się pan opuszczony przez ludzi?
Tak. Kiedy mnie się wiodło, wszyscy się do mnie garnęli. Pomagałem. Byłem zapraszany. Sam zapraszałem. Powiem pani, gdyby wiele osób oddało mi pieniądze, moja sytuacja byłaby o wiele lepsza. Z życzliwością spotykam się ze strony osób, które niczego mi nie zawdzięczają. Ufałem ludziom. Wierzyłem w to, co mówią, ale zawiodłem się na wielu. Dziś, kiedy szukam pracy, nie chcą mnie znać; nikt nie wyciągnął pomocnej ręki. Powiem więcej, można leżącemu jeszcze dokopać. Przykład: miałem przez 10 lat przyznany znaczny stopień niepełnosprawności; kiedy ponownie stanąłem przed komisją, otrzymałem umiarkowany stopień niepełnosprawności, co dla mnie, w sytuacji znacznego pogorszenia zdrowia (czego dowodzi dokumentacja medyczna), jest krzywdzące. Utraciłem ulgi inwalidzkie i jest to dla mnie dotkliwa strata.
Pytała pani czy istnieje przyjaźń. Tak, pod warunkiem, że masz pozycję i pieniądze.
Smutno kończy się nasza rozmowa. Miał pan łatwiejsze i trudniejsze chwile. Podnosił się pan. I wierzę, że teraz też zły czas minie i stanie pan na nogi, czego panu życzę i serdecznie dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Danuta Maślicka
* Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowe „Rulimpex”Spółka z o.o., stanowiące własność Ryszarda Rulińskiego, założone w 1983 r.
Wywiad został opublikowany w Roczniku Bolesławieckim 2020. Rocznik można kupić w Muzeum Ceramiki w Bolesławcu, więcej o publikacji dowiecie się TUTAJ.