Mówią, że studia to podobno najlepszy czas w życiu i w wielu przypadkach zapewne tak jest. A przynajmniej było do marca 2020 roku. Pandemia całkowicie zdemolowała studiowanie, a jednocześnie odkryła formę masowego nauczania zdalnego, które w sytuacji pandemii stało się koniecznością. Od 1 października 2021 roku wróciliśmy na nauczanie stacjonarne… i na Uniwersytecie Wrocławskim zaczęły się dziać rzeczy, o których się filozofom nie śniło.
Jestem studentem V roku i robię dwa kierunki na Uniwersytecie Wrocławskim. Od kilku tygodni jestem szczerze zadziwiony tym, jak wygląda sytuacja na tamtejszych uczelniach. Każdy rektor wprowadza własne zarządzenia i rozstrzał jest spory – od całkowitego nauczania zdalnego na Uniwersytecie Ekonomicznym po całkowite nauczanie stacjonarne na Uniwersytecie Wrocławskim. I po dwóch miesiącach od początku roku akademickiego uważam nauczanie zdalne za jedyne możliwe wyjście w obecnej sytuacji.
Nasz rektor regularnie przypomina o obowiązku noszenia maseczek na terenie uczelni, ale mało kto cokolwiek sobie z tego robi. Średnio co 2 tygodnie dowiadujemy się, że jest zarządzenie w tej sprawie i właściwie nic się nie zmienia. Możliwości reakcji na kolejne zarządzenie są bardzo różne, ale niemal wszystkie są z tym aktem prawnym sprzeczne:
- Nikt nie nosi maseczek
- Wykładowca nosi maseczkę, studenci opcjonalnie
- Studenci noszą maseczki, wykładowca nie nosi – cały czas mówi, a wtedy maski nie zakłada
- Wszyscy noszą maseczki
Mam kilkanaście przedmiotów w tym semestrze, a ostatni wariant zdarzył się jak dotąd tylko raz. Tylko na jednych zajęciach (dwa zaliczam indywidualnie, więc nie wiem, co tam się dzieje; zostaje 14 przedmiotów), i to dopiero niedawno, wykładowca zalecił, że wszyscy studenci mają mieć na sobie maseczki w czasie jego zajęć i sam również założył maskę. Był to też jedyny przypadek, że za niezałożenie maski bez okazania zwolnienia lekarskiego należało opuścić salę wykładową. Najczęściej zdarza się, przynajmniej w moim doświadczeniu, że ust i nosa nie zakrywa nikt. No, może pojedynczy studenci. Tak więc upada teza, że studenci i wykładowcy co do jednego zakrywają usta i nos.
Dystans społeczny na uniwersytecie w wielkim mieście. To jest chyba najbardziej ponury żart, jaki słyszałem w życiu. We Wrocławiu trwa kilka inwestycji drogowych jednocześnie, co powoduje, że komunikacja miejska, i tak już wielokrotnie stawiana pod pręgierzem zmasowanej krytyki, jest już całkowicie nieprzewidywalna. Częste zmiany rozkładów jazdy to jedno, ale gorsze jest potężne przepełnienie tramwajów i autobusów, którymi studenci i część wykładowców docierają na zajęcia. Jedne z zajęć mam w Centrum Historii „Zajezdnia”, co oznacza, że aby tam dotrzeć, mój rocznik musi przebijać się przez centrum Wrocławia w godzinach szczytu, gdy tramwaje są najbardziej przepełnione.
Gdy już dotrzemy na zajęcia w tym czy innym budynku, to pojawia się kolejny problem – wielkość sal. Podobno obowiązują limity osób, które mogą przebywać jednorazowo w danej sali, ale kompletnie nikt tego nie przestrzega, a wiele pomieszczeń jest dość niewielkich, jak na pandemię. A wąskie korytarze w Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych przy pl. Nankiera, przez które przewalają się tłumy studentów z różnych wydziałów, to wymarzone miejsce dla wirusa, aby przeskoczyć np. z historyka na filologa albo z biologa na politologa.
Prawdziwa jazda zaczyna się, gdy ktoś z danej grupy zajęciowej zarazi się koronawirusem, a takich sytuacji na uniwersytecie jest już wysyp. Akurat mam taką sytuację i jest naprawdę… dziwnie. Zakażenie wystąpiło na jednym z kierunków, które studiuję, a na drugim nie. Oba kierunki mają zajęcia w tych samych budynkach, a nasi wykładowcy także mają zajęcia ze studentami obu kierunków. Logicznym byłoby, abym oba kierunki przeszły na nauczanie zdalne, ale tak się stało tylko na jednym z nich… A więc doszło nawet do dnia, gdy z tym samym wykładowcą rano miałem zajęcia w budynku uczelni, ale dwie godziny później kolejne zajęcia już były zdalne. Są roczniki, które na takie tygodniowe zdalne przechodziły już dwukrotnie, a kto wie, czy i nie trzykrotnie. Panuje kompletny chaos, bo przechodzenie z jednego trybu na drugi na kilka dni dezorganizuje programy zajęć. I nikt nie może nic planować na kolejny tydzień, bo nie wie, czy aby nie trafi na inną formę studiowania.
Niestety, rektor nie ma zamiaru przenieść nas na formę zdalną. Zakażeń w Polsce jest już trzykrotnie więcej niż w momencie, kiedy rok temu przechodziliśmy na zdalne. Większość wrocławskich uczelni wprowadziła już co najmniej nauczanie hybrydowe. Przestrzeganie jakichkolwiek obostrzeń sanitarnych na Uniwersytecie Wrocławskim to w dużej mierze fikcja. Studenci i wykładowcy narażają się na zakażenie w zbyt małych salach oraz w zatłoczonej komunikacji miejskiej, a wielu musi przemieszczać się także pomiędzy różnymi budynkami, w których mają zajęcia. Fakt, że kolejne grupy studentów wciąż przechodzą na zajęcia zdalne, a ich liczba rośnie, wyraźnie świadczy o tym, że wprowadzenie nauczania zdalnego co najmniej do końca semestru jest jedyną opcją ustabilizowania sytuacji na uczelni. Rektor twierdzi, że mógłby wprowadzić zajęcia zdalne, ale studenci będą imprezować i zapewne w wielu przypadkach tak będzie. Tylko że za to rektor już nie odpowiada. Jego zadaniem jest zapewnić bezpieczeństwo na uczelni, a nie sprawdzać, co studenci robią wieczorami. A okazuje się, że na uczelni teraz wszyscy jesteśmy zagrożeni i kolejne pozorne ruchy w postaci nic nie zmieniających zarządzeń nic tutaj nie dadzą.
Jako studenta tej uczelni najbardziej oburza mnie fakt, że Uniwersytet Wrocławski zamiast wprowadzić nauczanie zdalne lub w jakiś inny sposób REALNIE zapewnić nam bezpieczeństwo (oraz stabilną sytuację w trakcie studiowania), chwali się wciąż swymi naukowymi osiągnięciami, podsyła nam mejle o Centrum Transferu Technologii i Centrum Aktywności Studenckiej oraz pełne chwały cotygodniowe streszczenia wydarzeń z uczelni, a także zajmuje się obowiązkiem… afiliacji publikacji studentów, doktorantów i pracowników. Jakby nie było w tym momencie spraw znacznie ważniejszych.