Poniedziałkowa rocznica prawie minęła niezauważona. Nie jest u nas tak obchodzona, jak kolejne rocznice powstania warszawskiego, najazdu Niemiec na Polskę czy uchwalenia Konstytucji 3 Maja – a zdecydowanie powinna. 5 kwietnia 2021 roku, w drugim roku pandemii, minęło dokładnie 75 lat od dnia, kiedy na bolesławiecki dworzec kolejowy wjechał pierwszy transport Polaków z Jugosławii. Były to czasy dalece trudniejsze nawet od naszych, takie, gdy nie było właściwie żadnych szczepionek, wszędzie panoszyli się krasnoarmiejcy, a 60 procent Bolesławca leżało w gruzach. A jednak przez ostatnich 75 lat stworzyliśmy tutaj mały kawałek Bałkan, wymieszanych z Kresami Wschodnimi, północną Francją i centralną Polską. Z nieco większym opóźnieniem sięgamy też po to, czym było dawne Bunzlau, tworząc tutaj unikalny, nawet jak na Ziemie Zachodnie i Północne, tygiel kulturowy. Jak to jednak było z tymi Bałkanami ?
Na sam początek musimy przenieść się do Małopolski, cofając się w czasie do II połowy XIX wieku. Były to czasy, kiedy Małopolska wchodziła w skład Galicji, autonomicznej polskiej prowincji w ramach cesarstwa Austro-Węgier. Jednym z wielu galicyjskich miast był Tarnobrzeg, widoczny wyżej na zdjęciu. Tarnobrzeg jest o tyle istotny, że to właśnie z jego okolic pochodziła znaczna część galicyjskich chłopów, którzy nagle postanowili rzucić wszystko i wyjechać co prawda nie w Bieszczady, dość dla nich zresztą geograficznie bliskie, ale do Bośni. Skąd ta zmiana? Otóż w 1878 roku Austriacy przejęli kontrolę nad Bośnią, wydzierając ją Turkom i niemal od razu pojawił się z nią pewien problem – była bardzo słabo zaludnionym terenem. Austriacy może i ją przejęli, ale nie bardzo miał kto ją zagospodarować. I tu administracji dobrego cesarza Franciszka Józefa przyszła w sukurs sławna galicyjska bieda, która do dzisiaj jest wręcz przysłowiem. Austriaccy urzędnicy pojechali do Galicji, zaczęli zachęcać biedujących chłopów do wyjazdu do Bośni, sporo przy tym naobiecywali i cel został osiągnięty. Może nie było to jakieś wielkie, masowe wychodźstwo, ale wielu chłopów się skusiło i wyjechało na Bałkany. Tam oczywiście nie było tak różowo, jak im mówiono… właściwie to było bardzo zielono i szaro. Wszędzie rosły wielkie lasy, pokrywające pagórkowaty teren, jakim są okolice miasta Prnjavor w północnej Bośni.
W 1918 roku Austro-Węgry rozpadły się z wielkim hukiem. Odrodziła się Polska, a na Bałkanach powstało wielkie, zjednoczone słowiańskie państwo noszące nazwę Jugosławia. Niektórzy Polacy zaczęli się zastanawiać nad tym, czy nie byłoby lepiej wrócić do ojczyzny. Poczyniono nawet w tym kierunku pewne kroki, bardziej znamienici przedstawiciele jugosłowiańskiej Polonii nawet jeździli przy różnych okazjach do Rzeczypospolitej, ale o przyjęciu przeszło 16 000 Polaków nie było mowy. Ówczesna Polska była krajem borykającym się z ciągłymi kryzysami gospodarczymi i poważnymi problemami wewnętrznymi, ponadto była nieustannie zagrożona atakiem ze strony Sowietów i Niemców. Nim w 1926 roku nie doszło do piłsudczykowskiego zamachu stanu, w Polsce nie istniał nawet stabilny rząd, bowiem premierzy zmieniali się niemal tak samo często, jak obecnie są zmieniane antycovidowe obostrzenia. Z kolei gdy Piłsudski stanął za sterami, zaczęła się walka z opozycją, która bardzo intensywnie zajmowała uwagę sanacyjnych urzędników. Masowy powrót do Polski nie był możliwy.
Jugosławia również nie była spokojnym krajem, a jej stabilność i spójność wewnętrzna wisiała cały czas na bardzo cienkim włosku. Okazało się, że Polacy zamieszkali w jednym z najgorszych możliwych regionów tego kraju, ponieważ był to etniczny styk chorwacko-serbsko-bośniacki, czyli jedna wielka mieszanka wybuchowa. Bardzo dotkliwie dało to o sobie znać w czasie II wojny światowej, która rozpoczęła się w tym kraju od niemieckiej inwazji z kwietnia 1941 roku. Jugosławia błyskawicznie się rozsypała, a tereny obecnych Chorwacji oraz Bośni zajęło totalitarne państwo marionetkowe, nazywane Niepodległym Państwem Chorwackim. Zarządzali nim chorwaccy odpowiednicy nazistów, czyli ustasze, którzy byli całkowicie podporządkowani swoim niemieckim ”starszym braciom w szowinizmie”. Bałkanami wstrząsnęła wojna domowa między ustaszami, serbskimi czetnikami i komunistami od Josipa Broz-Tity, a w tym wszystkim byli jeszcze Niemcy i Włosi (ci ostatni do 1943 roku). W efekcie wiele miejsc zaczęło wyglądać tak samo, jak ten dom w Nowej Wsi Kraśnickiej ze zdjęcia wyżej. Polacy w tej wojnie nie byli traktowani ulgowo, zwłaszcza przez czetników, którzy dokonywali bandyckich napadów na miejscowości zamieszkane przez naszych przodków, dokonując wielu grabieży i morderstw. Można zaryzykować określenie, że mieliśmy w okolicach Prnjavora coś jakby lokalną odmianę Wołynia, o której poza powiatem bolesławieckim w ogóle się nie mówi.
Niektórzy Polacy podjęli walkę. Owszem, pojedyncze jednostki, których nazwiska do dziś widnieją w dokumentach z Archiwum Akt Nowych (miałem te dokumenty w rękach), przystały do ustaszy, a co najmniej dwóch z nich nawet do Niemców. Jacyś Polacy podobno zdarzali się także u czetników, jednak nie są mi znane konkretne przypadki takich postaci. Na szczęście w niemal wszystkich przypadkach doszło do innej, dużo bardziej honorowej sytuacji – chcący walczyć Polacy przystali do komunistycznej partyzantki. Niezależnie od swoich poglądów, nie mieli innego wyjścia, a stojący przed nimi wybór był wyjątkowo prosty – tylko komuniści Tity nie mordowali ich bliskich, więc tylko z nimi można się było dogadać i tych bliskich bronić dzięki temu przed śmiercią. Jedną z takich osób była moja prababcia, późniejsza podporucznik (w stanie spoczynku) Wojska Polskiego, Maria Milko (wówczas Grabarz). Często była zmuszona ukrywać się z dziećmi po lasach i musiała wraz z innymi drążyć jamy w ziemi, aby ukrywać się przed napastnikami. Z czasem została łączniczką przy partyzantce Tity, który zezwolił na utworzenie silnego polskiego oddziału wojskowego pod dowództwem Jana Kumosza. Mogę więc powiedzieć, że jestem prawnukiem łączniczki komunistycznej partyzantki Tity i w Bolesławcu nie jest to ani nic wstydliwego, ani dziwnego, ani jakoś niespotykanego. Wtedy nie było innego wyjścia, jeśli chciało się stanąć do walki – albo idziesz do Tity, albo przystajesz do morderców i grabieżców twojego regionu. Tak na marginesie, prababcia aż do swojej śmierci była jednocześnie osobą głęboko wierzącą w Boga (na tyle skromną, że o jej roli łączniczki tak ja, jak i moja mama dowiedzieliśmy się dopiero po jej śmierci), więc jak widać, wojna potrafiła zmuszać ludzi do bardzo egzotycznych sojuszy. Katoliccy Polacy walczący bagnet w bagnet z komunistami Tity przeciwko ustaszom, czetnikom i Niemcom – mam wrażenie, że coś tak niepoprawnego politycznie nie zmieściłoby się w głowach wielu naszych aktualnych rządzących i nie doczekamy się raczej podobnego uznania za bohaterską walkę naszych przodków, co np. Żołnierze Wyklęci. Jest jednak pewne ziarenko nadziei. Nieco więcej szczęścia od polskich żołnierzy Tity mieli wszak bohaterscy obrońcy polskich wsi na Wołyniu, o których w ostatnich latach – chwała Bogu! – mówi się coraz więcej. A przecież Kresowianie nieraz byli zdani, z powodów podobnych do tych, z jakimi mierzyli się Polacy bałkańscy, na współpracę z sowiecką (!) partyzantką (a nawet z Niemcami!) przeciwko banderowskim bandom; może więc nadszedł też czas, aby ich bracia broni, służący u Tity, także zagościli w polskiej pamięci?
W każdym razie w maju 1945 roku wojna się skończyła, a w Jugosławii zaczęli rządzić titowcy. Mimo to Polacy nadal nie czuli się bezpiecznie. Serbowie i Chorwaci nadal mogli być bardzo niebezpieczni, szok wywołany ciągłymi wojennymi napadami był ogromny, a komuniści bardzo szybko mogli z obrońcy stać się wrogiem – wszak komunizm bardzo nie lubi się z Kościołem. Kościół katolicki miał dodatkowo wiele za uszami z powodu współpracy jego hierarchów z ustaszami i tego, że sami ustasze kreowali się na wielkich obrońców katolicyzmu (to, że ich czyny z chrześcijaństwem nie miały absolutnie nic wspólnego, było dla nich nieistotne). Polski Kościół katolicki miał wtedy za sobą dużo piękniejszą wojenną kartę, a i tak spadły na niego później znaczne represje, więc w pobliżu obecnej granicy z Chorwacją tym bardziej nie dało się być niczego pewnym, jeśli było się katolikiem – a Kościół miał przecież w polskich środowiskach bałkańskich ogromny autorytet. W tak napiętej sytuacji 1 sierpnia 1945 roku zapadła decyzja, że lwia część Polaków z okolic Prnjavora chce wrócić do Polski. Do kraju, który intensywnie poszukiwał ludzi do zasiedlenia przejętych od Niemiec ziem dolnośląskich, mazurskich, pomorskich, górnołużyckich etc. wysłano dwa miesiące później kilkuosobową delegację, która spotkała się z najwyższymi władzami państwowymi i otrzymała zgodę na powrót Polaków jugosłowiańskich do Polski. Takimi sprawami zarządzał wówczas tzw. Państwowy Urząd Repatriacyjny, którego główna siedziba znajdowała się w Łodzi – co ciekawe, budynek, w którym ten urząd ulokowano, zachował się do dzisiaj, ale jego adres musiałem wygrzebywać w starych dokumentach archiwalnych. W samej Łodzi tak ważnego urzędu nie upamiętnia niestety żadna tablica pamiątkowa. W każdym razie poza odwiedzinami w mieście, które dziś można albo kochać albo nienawidzić, delegaci objechali wielki kawałek Polski i zdecydowali, że ich pobratymcy zasiedlą przede wszystkim powiat bolesławiecki. Dlaczego ? Bo najbardziej przypominał swoimi krajobrazami północną Bośnię, a do tego był wówczas bardzo słabo zaludniony przez Polaków. Co prawda wybór padł jeszcze na część powiatu lwóweckiego i fragmenty powiatu kłodzkiego, ale tam Polacy jugosłowiańscy jednak już się nie pojawili. 31 października 1945 roku zakazano osiedlania Polaków spoza Jugosławii w powiecie bolesławieckim. Zakaz był często łamany – najbardziej spektakularny przykład to masowe (i przypadkowe, ale trwałe) zasiedlenie Gierałtowa przez ludność kresową – więc z przybyciem osadników z Bałkanów trzeba było się spieszyć.
Początkowo planowano przybycie osadników na luty 1946 roku, ale oczywiście, jak to bywa z dotrzymywaniem w Polsce terminów, nie udało się tego zrealizować. Pewnym problemem było zorganizowanie wielkiego pociągu, który przewiózłby osadników z Prnjavora do Bolesławca. Musiałby on wieźć nie tylko kolejne transporty osadników, ale jeszcze ich bagaże i tyle inwentarza żywego, ile się dało. Konieczne były też zezwolenia na przejazd i potrzebne postoje od władz Czechosłowacji i Węgier. Wyjeżdżający do Polski zrzekali się jugosłowiańskiego obywatelstwa i zyskiwali polskie, gdy tylko przekroczyli polską granicę. Musieli pozostawić na Bałkanach swoje domy, zagrody, młyny i meble, zrzekając się do nich wszelkich praw na rzecz państwa. W zamian obiecano im nowe domy, zagrody, młyny, warsztaty, meble i inne w okolicach Bolesławca – i obietnicy dotrzymano. 5 kwietnia 1946 roku na bolesławiecki dworzec kolejowy wjechał pierwszy transport Polaków z Jugosławii. Zaczynała się zupełnie nowa historia – zarówno dla samych osadników, jak i dla całej Ziemi Bolesławieckiej. Skład wjechał na dworzec o godzinie 12:00 i witała go potężna delegacja oficjeli cywilnych i wojskowych, wojskowa kompania honorowa, mieszkańcy miasta oraz, rzecz jasna, delegacja dzieci szkolnych. Odśpiewano hymn, wygłoszono wiele przemówień, a dzieci z Jugosławii odśpiewały kilka pieśni polskich. Dowódca 40 Pułku wykazał się dużą hojnością i zaprosił młodych osadników, a jednocześnie byłych partyzantów, na skromne przyjęcie (…) w kasynie oficerskim. Do 1947 roku do Bolesławca takich transportów przyjechało jeszcze ponad 30, choć już nie wszystkie witano aż tak podniośle i uroczyście.
Po 75 latach, 5 kwietnia 2021 roku, rocznicy przybycia tego transportu jakoś specjalnie w Bolesławcu nie upamiętniono. Nie pisano o niej w lokalnych mediach, nie było oficjalnego składania wieńców przy pomniku Osadników na placu Wolności, nie działo się właściwie nic szczególnego. Owszem, jest pandemia, był Poniedziałek Wielkanocny… ale skoro student i licealistka mogli zrobić sami kilkunastominutową transmisję na ten temat (mimo silnego wiatru i padającego deszczu), a obejrzało ją finalnie co najmniej 50 osób, to widać że dało się cokolwiek zrobić na tym polu – nawet gdyby to było dzień, dwa lub trzy później. Nam udało się 5 kwietnia. Odbyła się tylko ta jedna transmisja, a obok jej udostępnienia materiały Archiwum Państwowego, opracowane parę miesięcy temu, udostępniło we wtorek Stowarzyszenie Reemigrantów z Bośni, ich Potomków oraz Przyjaciół. Pozostaje mieć nadzieję, że skoro co roku obchodzimy kolejne rocznice powstania warszawskiego (powstanie 1944 roku nie było tylko warszawskie, ale to temat na zupełnie inną historię), to najważniejsze rocznice bolesławieckie, takie jak dzień 5 Kwietnia, też zaczniemy tutaj obchodzić.