Prognozy bezbłędnie zapowiedziały na piątek cudowną pogodę. W mieście nie uświadczysz ani jednego miejsca do zaparkowania, a nawet jeśli, to jest to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Turystów pytających o parking rozśmieszeni strażnicy miejscy informują, że najprędzej znajdą miejsce w Dobrej. Na rynku pojawia się coraz więcej gości zza granicy – Niemców, Francuzów, Koreańczyków i Japończyków. Chodzą, oglądają, kupują, a ja jestem dumny z naszego miasta. Rano bowiem przeglądałem jeden ze starych albumów fotograficznych poświęconych miastu. Znalazłem zdjęcie z Święta zrobione w 2003 roku. 14 lat temu to niby nie tak dawno. Ja jednak patrzę na rynek i niedowierzam. Wyasfaltowane ulice wokół ratusza, brak kwiatów na latarniach i w donicach, żadnej innej zieleni. Plac przedstawia się jako „bogata” paleta barw – kamieniczki reprezentują wszystkie możliwe odcienie obskurnej szarości, pośród których różową plamą odznacza się jedynie ratusz. Co się stało przez te 14 lat?
Z maja 2004 roku pamiętam tylko, że byłem we Wrocławiu, wszyscy się z czegoś cieszyli, a ja dostałem piękny granatowy balonik z gwiazdkami. Dopiero kilka lat później zrozumiałem, że wejście do Unii było wielkim wydarzeniem dla Polski. I nasze miasto – w moich oczach – jest obrazem tego, jak dużo dobrego dała ta kilkunastoletnia już współpraca. Oczywiście, istnieją różnego rodzaju zarzuty pod adresem Unii, a niektórzy zawsze znajdą powód do narzekania… Ale miliony złotych wyłożone na nasz rynek, planty, termy, teatr i wiele innych obiektów mówią same za siebie.
Ostatnio odwiedził mnie kolega, który nigdy nie był w tych stronach. Szliśmy przez rynek, potem promenadą wokół murów obronnych i nasza wycieczka została skwitowana przez niego krótkim i treściwym komentarzem „Ale wy macie piękne i bogate miasto”. Bogate?- zdziwiłem się w pierwszym momencie. Próbowałem spojrzeć na to miejsce tak, jakbym był tu po raz pierwszy. I musiałem przyznać mu rację. Myśl o „bogatym mieście” zostaje mi w głowie na resztę Święta, bo miło jest przecież myśleć, że mieszka się w pięknym i bogatym mieście.
Goście z Wrocławia szczęśliwie dotarli przed jedenastą. Poprowadziłem ich ulicą Prusa w kierunku rynku. Zaczęła się już giełda staroci, gdzie można kupić praktycznie wszystko. Przychodząc tu co roku można czuć się na nowo zaskoczonym tym, co ciekawego pojawia się w ofercie. Portrecik Adolfa H. z czasów młodości? Nie ma problemu! Niemieckie hełmy pamiętające II WŚ (wykopane w ogródku?) też się znajdą. Może szuka Pan kryształów, a może srebra? Dla bardziej wymagających znajdzie się także elegancka, sprawna, wycelowana w przechodniów armata. Tak, armata. Może nie tak duża jak ta, którą nakarmił kiełbaską Kmicic w „Potopie” ale jednak. Bałem się nawet zapytać o cenę… Zapomniałem też dodać, że funkcjonuje tu handel wymienny, więc można przyjść np. z porcelanową zastawą po babci i wyjść z giełdy jako szczęśliwy posiadacz tytułowej armaty.
Wreszcie wchodzimy na rynek, a Goście nie kryją zachwytu. Bo jak to możliwe, że rynek ładny „jak we Wrocławiu”, a miasto przecież 2 razy mniejsze niż same Krzyki. Obchodzimy ratusz dookoła, a z racji tłumu zajmuje to kilka minut i po drugiej stronie barokowego gmachu magistratu pada pytanie: „Czy to dalej ten rynek?”. Ze śmiechem informuję że tak. Zagłębiamy się coraz bardziej między stoiska, gdy do naszych uszu dochodzi zagłuszający bicie ratusza wrzask. Kobieta drze się ochrypłym głosem, prawdopodobnie reprezentując wysoki poziom histerii. Krzyk dochodzi z zamkniętego stoiska, z którego nagle przez uchylone okno wylatują ceramiczne rzeźby, spektakularnie roztrzaskując się o bruk pod nogami turystów 10 metrów dalej. Po chwili sprzed stoiska odjeżdża szybko auto, jak się okazuje kurierskie. Nie wiedziałem, co się dzieje, a na uwadze miałem towarzyszących mi Wrocławskich Gości i ich wrażenie o mieście, oby jak najlepsze. Jak okazało się po chwili, kurier, mimo próśb producentki ceramiki, nie zachował ostrożności i przy wyładowywaniu paczek stłukł część rzeźb, co doprowadziło artystkę do furii nieporównywalnej do niczego. Dzielna ceramiczka dogoniła jednak auto (z pomocą odsieczy biegnącej z innego stoiska z ceramiką) i już tam rozprawiła się z nieodpowiedzialnym kurierem.
Na szczęście chwilowe zdziwienie moich Gości zaraz ustąpiło miejsca uważnemu oglądaniu wyrobów i wyborze właściwej dla nich kolekcji. Zachwalam więc nowatorskie wzornictwo Manufaktury, pokazuję też inne stoiska, gdzie nie brakuje naczyń pokrytych słynnym „pawim oczkiem”, po czym oglądamy niepowtarzalne dzieła mniejszych pracowni, o zupełnie innym już charakterze. Na szczęście Goście nie mają wielu dylematów przy zakupach, bo gdy spodoba im się kilka rzeczy, decydują się na wszystkie. Po zakupach wybraliśmy się na spacer, więc postanowiłem „przegonić” Gości po całych plantach. Wydostajemy się z tłumu przez Bramę Piastowską i zmierzamy w stronę pomnika Kutuzowa, gdzie na chwilę przysiadamy. Potężny obelisk strzeżony od prawie dwustu lat przez cztery lwy to świetny punkt wyjścia do opowiedzenia, co działo się w mieście od końca XVIII do początku XIX wieku. Wspominam tylko, że po przejęciu miasta przez Prusy – po wojnach śląskich – doszło do zniesienia średniowiecznego prawa, zakazującego istnienia w mieście więcej niż pięciu garncarni, co bardzo pozytywnie wpłynęło na rozwój garncarstwa. Teraz jednak skupiam się na pomniku, bo to mój ulubiony fragment historii, w którym za każdym razem odkrywam nowe paradoksy.
Zaczynam historię od wyjaśnienia Gościom, że nasze miasto przesławny Napoleon odwiedził aż pięciokrotnie, co dziś wydaje się być zaszczytem w oczach Polaków. Wszak „Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”! Jakież więc zdziwienie malowało się na twarzy Wrocławian, gdy zacząłem opowieść od szokującej informacji o tym, że Polacy chcieli to miasto w epoce napoleońskiej spalić. Żeby jeszcze bardziej ich zaciekawić, dodaję, że siedzą przed odnowionym niedawno (przez Polaków) pomnikiem poświęconym wrogowi polskości, który wsławił się chociażby tłumieniem Insurekcji Kościuszkowskiej. Totalna dezorientacja. Mam więc pięć minut uwagi, które muszę wykorzystać na wyjaśnienie tych niuansów.
Tak więc osiemnastowieczny Bunzlau jest pruskim miastem, które – jak całe Prusy – walczy z „napoleońską zarazą”. Zrozumiałe jest więc, że nie cieszy ich fakt odwiedzin w mieście francuskiego dyktatora, po raz pierwszy w lipcu 1807 roku. O stosunku mieszczan do Francuzów najlepiej świadczy wydarzenie, które miało miejsce 10 lutego tego samego roku. Młoda Rozalia von Bonin obserwuje, że w mieście zatrzymuje się francuski oficer, szukający noclegu dla generała Brune’a. Wścibska bolesławianka udaje się więc do przebywającego w Lwówku Śląskim porucznika Schradera, który wraz z krewką mieszczanką i kawalerzystami ruszają w drogę do Bolesławca. W tym czasie niczego niespodziewający się generał odpoczywa w gospodzie „Pod trzema lipami”, gdzie zostaje pojmany i – na znak poddania się – oddaje Rozalii swoją szablę. W niemieckie ręce wpada też przewożona przez niego francuska kasa wojskowa. Moment oddania broni zostaje uwieczniony na znajdującej się na fasadzie ratusza płaskorzeźbie. Oczywiście wydarzenie to musiało sprowadzić na mieszczan gniew Francuzów i wkrótce przebywający we Wrocławiu Hieronim Bonaparte nakazuje polskim ułanom z legii polsko-włoskiej zebranie kontrybucji w wysokości 6 tysięcy talarów. Jeśli nie zostanie ona wpłacona w ciągu następnych 24 godzin, Polacy spalą miasto (ach, przewrotna jest Fortuna!). W kasie miejskiej świecą pustki, więc do sąsiedniego Löwenberg (dziś Lwówek Śląski) natychmiast zostaje wysłana delegacja z prośbą o pożyczkę, która – jak można się domyślić – zostaje udzielona, a Bunzlau uratowane przed zniszczeniem. Co ciekawe, pożyczki do dzisiaj nie zwrócono, a w jednym z wywiadów sprzed kilku lat ówczesny burmistrz Lwówka stwierdza, że jest to dług honorowy. Rozśmieszył mnie trochę, bo nie wiem, jak wyobraża sobie przeliczenie XIX-wiecznych talarów na polskie złote i oddanie pieniędzy przez obecny polski urząd, który ich nie pożyczył. Przecież pożyczkobiorcą była niemiecka rada miejska ponad 200 lat temu…
W roku 1812 wypada trzecia wizyta boga wojny. Napoleon wraca z Rosji po poniesionej klęsce. Jest grudzień, a zima na Dolnym Śląsku jak zawsze dokazuje, zasypując wszystkie drogi grubą warstwą śniegu. Dyktator zdąża do Paryża w celu odbudowy armii, w Chojnowie traci kolejnych jeźdźców, którzy zostają tam z powodu odmrożenia nóg. Podróżuje więc w towarzystwie zaledwie kilku osób i – dla bezpieczeństwa – pod fałszywym nazwiskiem. Na krótko zatrzymuje się w Bolesławcu, w hotelu „Pod Czarnym Orłem”, skąd wyrusza w dalszą drogę, mimo prawie 20-stopniowego mrozu.
Niedługo potem, w kwietniu 1813 do miasta docierają zdążające za Napoleonem oddziały rosyjskie, pod dowództwem feldmarszałka Kutuzowa. Stara zasada, że „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, sprawdza się, mieszczanie widzą w Rosjanach sprzymierzeńców i pogromców Napoleona. Niestety, tuż za Bolesławcem wiekowego już dowódcę zatrzymuje choroba i zmuszony jest wrócić do miasta, gdzie zatrzymuje się w domu handlarza solą – dzisiejszym Muzeum Historii Miasta. Lekarze nie są w stanie pomóc dowódcy, a mieszczanie, aby nie budzić go hałasami, wysypują słomą sąsiadujące ulice. Niestety, niewiele ponad tydzień później Kutuzow umiera.
W miejscu, w którym feldmarszałek podjął decyzję o odwrocie, zostaje stworzony cmentarz, na którym pochowano Rosjanina. Na cześć Kutuzowa król pruski Fryderyk Wilhelm III zamawia pomnik, który po odlaniu w Berlinie zostaje w częściach przetransportowany do Bolesławca. 30-tonowe dzieło w 1819 roku ustawiają na rynku, w miejscu, które do dziś wyznaczają 4 kamienne płytki z literami „Ku”. Kiedy jednak kilkadziesiąt lat później stosunki niemiecko-rosyjskie ulegają pogorszeniu, pomnik ląduje na promenadzie miejskiej, gdzie stoi do dzisiaj.
Podsumowując: Bolesławiec to polskie dziś miasto, w którym stoi wystawiony przez Niemców pomnik poświęcony Rosjaninowi, będącemu wrogiem polskości (o czym oczywiście w czasach PRL-u się nie mówiło). Nie wiem, czy wszyscy zdają sobie z tego obecnie sprawę…
Kiedy opowiadałem tę historię wspomnianemu wcześniej koledze, kazał zaprowadzić się na cmentarz Kutuzowa, gdzie znowu zaskoczył mnie swoją trafną uwagą. Wchodzimy przez wykutą z piaskowca bramę i pada pytanie: Czy mi się wydaje, czy z jednej strony wyrzeźbiono postać żołnierza z czasów feldmarszałka, a z drugiej żołnierza Armii Czerwonej?. Racja, kolejny paradoks. Po II wojnie światowej pochowano tu także bohaterów radzieckich. I oto, u bram odpocznienia stoi żołnierz służący carowi, z drugiej zaś strony – walczący w imię Stalina. Jak te dwa systemy pogodzono tak estetycznie w jednej bramie, trudno wyjaśnić…
Pierwszą część tego tekstu znajdziesz TUTAJ.