Długo, bardzo długo zabierałem się do napisania tego tekstu, głównie z uwagi na fakt, że zawarte w nim treści nie są zbyt popularne, zwłaszcza w środowisku zawodowym, z którego się wywodzę. Duża część społeczeństwa żyje obecnie sprawą reform w oświacie, które przez kilka najbliższych miesięcy zapewne rozgrzewać będą opinię publiczną. Elektorat i środowiska związane z PiSem argumentować będą za koniecznością przeprowadzenia zbawiennych, ich zdaniem zmian, podczas gdy tzw. post-platformowa opozycja i Związek Nauczycielstwa Polskiego podnosić będą ogólnopolskie larum, bo nieważne co się zmieni, ważne że autorstwa PiSu, więc z definicji musi być złe. Tak więc politycy bić będą pianę, napuszczać jednych na drugich, organizować protesty, referenda i konferencje prasowe. Będziemy świadkami politycznej walki, gdzie polem bitwy będzie polska oświata, której tak naprawdę wszystko jedno, czy gimnazja zostaną zlikwidowane czy nie, ponieważ nie to jest jej główną bolączką.
Przemieleni
Siłą napędową każdej organizacji są ludzie. Efektywny pracownik, to pracownik zmotywowany i to nie tylko za sprawą finansów. To przede wszystkim pracownik widzący sens i potrzebę wykonywanej pracy, w której może się realizować. Tyle teorii. O polskich nauczycielach mówi się przeważnie źle albo bardzo źle. Długie urlopy, niskie pensum godzin, nie przykładają się do wykonywanej pracy – to główne zarzuty, z jakimi najczęściej się spotykam. Ponadto, jest to jedna z grup zawodowych najbardziej narażonych na tzw. „wypalenie”, średnio po około 10 latach. Pytanie, czy za taki stan rzeczy obwiniać samych nauczycieli, czy raczej tych, którzy takie warunki pracy im organizują? Z całą stanowczością twierdzę, że odpowiedzialność ponoszą właśnie ci drudzy, czyli ci, którzy nad stanem polskiej edukacji „płaczą” dziś najgłośniej; politycy i ZNP, który to przecież jest głównym strażnikiem i gwarantem Karty Nauczyciela. Chcąc poprawić cokolwiek w polskiej oświacie, należałoby zatem zacząć od likwidacji owego reliktu przeszłości, który skutecznie blokuje możliwość jakichkolwiek zmian. W myśl Karty ma być przede wszystkim po równo, zgodnie z zasadą „czy się stoi, czy się leży”. Co więcej, wynagrodzenie tego, co „leży” niekoniecznie musi być dużo niższe od tego, co „stoi”, bo dyrektorzy szkół zwyczajnie nie mają do tego narzędzi. Jak zatem wymagać od kogoś, skoro i tak nie można w praktyce zweryfikować jego pracy? Oczywiście znam wielu nauczycieli, którzy z pełnym poświęceniem i pasją oddają się codziennym obowiązkom. Praktyka jednak pokazuje, że prędzej czy później tej energii zaczyna brakować. I to raczej prędzej.
Co gorsza, w świadomości samych nauczycieli pokutuje przekonanie, że znieść KN, to jakby dokonać zamachu na ich przywileje. Nic bardziej mylnego. To właśnie dzięki owemu „cyrografowi”, ich czas pracy, a także pensja ograniczone są do maksymalnie 1,5 etatu, co daje 27 godzin dydaktycznych tygodniowo w jednej placówce. Oczywiście oficjalnie wszystko w ramach dbałości o jakość świadczonych usług. Nieoficjalnie wiadomo, że chodzi o pieniądze, bo żadnemu z ministrów jak dotąd, nie przeszkadzał fakt, że taki lekarz na dyżurach przepracuje tygodniowo czasem i 160 godzin, a odpowiedzialność jakby większa.
Z jednej strony zatem, należałoby wprowadzić w oświacie zasady zdrowej, wolnorynkowej zawodowej konkurencji – dlaczego dobry nauczyciel nie miałby zarabiać więcej, gdyby miał taką możliwość i chęci, choćby nawet kosztem innego? Przecież nikt nigdzie na świecie nie ma gwarancji dożywotniego zatrudnienia. Ach, przepraszam, ma. Zapomniałem o polskiej szkole. Z drugiej natomiast, trzeba ograniczyć dostęp do zawodu poprzez bardziej selektywny dobór kadr. Moim zdaniem, kierunkowe wykształcenie i kurs pedagogiczny to nie wszystko; każdy potencjalny kandydat na belfra powinien być także weryfikowany poprzez psychotesty pod względem kompetencji interpersonalnych, umiejętności współpracy i rozwiązywania konfliktów. W obecnym kształcie funkcjonowania polskiej oświaty część nauczycieli do pracy się po prostu nie nadaje, niestety nie znalazł się jeszcze odważny minister, który by to powiedział. Związkowi Nauczycielstwa Polskiego i obecnej opozycji też łatwiej organizować protesty i referenda, zamiast na poważnie zmierzyć się z rzeczywistością. Zacznijcie w końcu od nauczycieli wymagać, ale równocześnie doceńcie dobrą i sumienną pracę, bo za przysłowiową czapkę śliwek jeszcze nikt rodziny nie utrzymał.
Kolejną kwestią jest liczebność oddziałów szkolnych. Trudno wymagać efektywności nauczania w trzydziestoosobowej grupie i chyba tylko pewien wójt ościennej gminy jest zdania, że im więcej uczniów w klasie, tym lepiej. To tak samo, jak stwierdzić, że im szybciej samochody się mijają, tym ryzyko zderzenia jest mniejsze, więc należy znieść limity prędkości.
W całym tym kabarecie o reformę oświaty najbardziej poszkodowani są oczywiście uczniowie i ich rodzice. Ci pierwsi, bo być może zmienią budynek, do którego będą uczęszczać na lekcje, ewentualnie nazwę szkoły w uczniowskiej legitymacji. Reszta zostanie jak dawniej. Ci drudzy, bo dali się podpuścić i pozwolili odciągnąć swą uwagę od kwestii fundamentalnych. Do tego na swój koszt, bo przecież płacą niemałe podatki. A w środowisku nauczycielskim dalej krążyć będzie anegdota o tym, jak młody belfer, obładowany stertą pomocy naukowych, z szacunkiem pyta starego, który idzie na lekcje, z obiema rękoma w kieszeniach:
– Po tylu latach praktyki w zawodzie, to już chyba się ma wszystko w głowie?
– W d….pie się ma, w d…pie, panie kolego – pada odpowiedź.
I trudno się z tym nie zgodzić.