Dzwoni do mnie pani, której fryzjer (tak, fryzjer) zrypał zeszłoroczne foty z komunii. W sensie, że foty do d…, że komuś tam nie oddał, że kasy wziął za dużo, że zdjęć nie umie robić, a pieniądze wziął i nie oddaje. Fot też komuś nie oddał. Sprzed roku.
A do mnie ta pani zadzwoniła, bo może bym pomógł, ocenił materiał, jako fotograf mógłbym się wypowiedzieć, potwierdzić, że kolo nie spełnia wymogów i że zawalił. A to może by im się przydało w sądzie…
Więc tłumaczę pani w sposób nieco dosadny, ale uprzejmy: biegłym sądowym nie jestem i nie będę, ja im fotografa nie wybierałem, chcieli tanio – to mają. A jak im szkoda było na kogoś, kto się tym zajmuje na co dzień, to im focił fryzjer. Z całym szacunkiem dla fryzjerów, których nieco znam i lubię. Prawie wszystko niestety jest konsekwencją naszych wyborów.
Pani jednak wciąż wylewała swoje żale na fotografa, którego sobie, wraz z innymi rodzicami wybrała, więc w końcu pytam: Przyszłaby się pani do mnie ostrzyc?
Nie była zainteresowana.
A potem sobie tak myślę… Z papierów to ja jestem technik ekonomista i niedorobiony (w sensie naukowym) nauczyciel polskiego.
Tyle, że focę.
Sprawa do sądu. Bo fryzjer źle uczesał dziecko i zrobił brzydkie zdjęcia.
Świat staje na głowie