Dla kogoś, kto ogląda setki filmów rocznie obejrzenie produkcji, którą trudno porównać do jakikolwiek innej jest niczym odnalezienie świętego Graala. Taka sytuacja zdarza się niezwykle rzadko, a gdy już wystąpi, należy takie uczucie pielęgnować, delektować się nim, uchwycić w całej rozciągłości. I choć trudno w kontekście domu tak trudnego, jak Ostatnia rodzinaJana P. Matuszyńskiego mówić o delektowaniu się, podczas seansu tego dzieła doznaje się swoistej nirwany.
Filmowy zapis 28 lat z życia rodziny Beksińskich jest bowiem zbyt fantastyczny, by mógł być rzeczywistością; zbyt rzeczywisty, by być tylko fantazją. Tytułowa ostatnia rodzina (po śmierci Zdzisława wymarł także ród Beksińskich – stąd ostatnia) jest splotem kompletnie odrealnionych relacji, ale jej członkowie żyją prawdziwie, przeżywając wzniosłe emocje i głębokie załamania. Jak podkreśla Magdalena Grzebałkowska, autorka książki Beksińscy. Portret podwójny, członkowie tej rodziny autentycznie kochali się – jednak, jeśli wierzyć wizji przedstawionej w filmie, każde z nich było na tyle autonomicznym bytem, iż, zamiast uzupełniać, wzajemnie się zwalczali. Chodzi tu zwłaszcza o Zdzisława (Andrzej Seweryn) i Tomka (Dawid Ogrodnik), czyli ojca i syna, o których do dziś trudno powiedzieć czy nie mogli skutecznie porozumieć się dlatego, że byli tak różni czy dlatego, że tak podobni. Rola żony i matki, czyli Zofii Beksińskiej (Aleksandra Konieczna), z powodzeniem zmieściłaby się w definicji kury domowej, lecz także ta bohaterka wymyka się zaszufladkowaniu – była raczej opiekunką, piastunką i terapeutką ukochanych mężczyzn niż ich kucharką czy służącą, choć sama przypłaciła to zdrowiem.
Jan Matuszyński to twórca o imponującym, lecz niedużym jeszcze dorobku, lecz próżno szukać w jego debiucie śladów reżyserskiej tremy. Doświadczenie zdobyte na planie nagrodzonego w 2014 roku Srebrnym Lajkonikiem na Krakowskim Festiwalu Filmowym Deep Love (korzystając z okazji, przypominam swój wywiad z reżyserem przeprowadzony podczas tamtej edycji KFF) musiało zaprocentować w sposób niebywały, gdyż absolwent Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy stworzył dzieło niezwykle dojrzałe estetycznie i technicznie. Matuszyński wie, kiedy użyć amatorskiej kamery, której ogromnym pasjonatem był Zdzisław, wyczuwa także momenty, w których kadr należy wypełnić emocjami tylko jednego z bohaterów. Ma także zmysł do doboru współpracowników, bo zarówno zdjęcia, montaż, muzyka, a nawet dźwięk (co w polskim kinie jest rzadkością!) stoją na bardzo wysokim poziomie. Zanurzona w zimnych, przygnębiających wręcz odcieniach Ostatnia rodzina jest obrazem znakomicie zaplanowanym i zrealizowanym, a jednocześnie nie sprawia wrażenia filmu wykalkulowanego. Elementy rzeczywistości przeplatają się ze scenami zupełnie odrealnionymi i choć Matuszyński nie pokazuje nam świata oczami Tomasza czy Zdzisława, jesteśmy pewni, że bohaterowie postrzegają go zgoła inaczej niż my.
Historia rodziny Beksińskich może wydawać się tragiczna, jednak oni sami nie czuli się bohaterami tragedii. Owszem, mieli świadomość nieuchronnej autokatastrofy, której nośnikiem był wybuchowy Tomek, jednak potrafili podchodzić do życia z humorem (którego w filmie nie brakuje) i nie obawiali się śmierci i utraty doczesności. Może jedynie Zofia, kobieta o niezwykłej wrażliwości, podchodziła do spraw ostatecznych w sposób emocjonalny – to ona opłakiwała babkę Beksińską i babkę Stankiewicz nim sama przegrała z chorobą. To także ona wywołała w synu prawdziwie szczery wybuch smutku – jego reakcja na śmierć matki jest najbardziej spontanicznym wyrazem uczucia do matki, na który zdobywa się w filmie. Zdzisław i Tomasz byli natomiast śmiercią naznaczeni – pierwszy przez swą apokaliptyczną sztukę, drugi z powodu kilku prób samobójczych – dlatego ich odejście wydaje się naturalne i spodziewane. Dla młodszego z Beksińskich śmierć była wyzwoleniem, dla drugiego – niespodzianką, jakiej oczekiwał od życia. Każdy z nich, gdyby mógł zostać spytany o to, czy jest ze swego odejścia zadowolony, z pewnością odpowiedziałby twierdząco.
Ostatnia rodzina aktorsko osiąga poziom niesamowity, wręcz galaktyczny. Trio doskonałych artystów toczy na ekranie prawdziwą bitwę o uznanie widzów, aż wreszcie postanawiają połączyć siły i ex aequo zapracować na fenomenalny odbiór filmu Matuszyńskiego. Nagrody dla Andrzeja Seweryna w Locarno i Gdyni oraz dla Aleksandry Koniecznej na drugim z tych festiwali to z pewnością dopiero początek aktorskich laurów Ostatniej rodziny – także Dawid Ogrodnik, szarżujący bez opamiętania, lecz wiarygodnie, z pewnością doczeka się prestiżowych wyróżnień. Bo przecież bez niego, bez tomkowych autodestrukcyjnych inklinacji nie byłoby tej specyficznej rodziny, ergo – nie powstałby jeden z najlepszych polskich filmów fabularnych w tym stuleciu. I tylko szkoda zmarnowanej szansy oscarowej, bo tak zagrana i zrealizowana produkcja miała spore szanse, by za oceanem namieszać.