Nie wiem jak to możliwe, że dopiero dziś recenzuję Mad Max: Na drodze gniewu. Być może po pierwszym seansie osiągnąłem stan kinofilskiej nirwany, w którym nie zawracałem sobie rzeczami tak przyziemnymi jak dziennikarska powinność. Być może po drugim seansie, już w domowym zaciszu, byłem zbyt zajęty zastanawianiem się czy nie włączyć przycisku odtwórz ponownie. Tak czy inaczej, nieco się spóźniłem – o ostatnim dziele George’a Millera napisano już po prostu wszystko, dlatego to, co przeczytacie poniżej, nie będzie niczym odkrywczym. Potraktujcie to raczej jako jeszcze jeden głos zachwytu od podekscytowanego dzieciaka, który najwyraźniej wciąż we mnie mieszka.
Mad Max: Na drodze gniewu to spektakl, jakiego dawno w kinie nie widziałem. Zapiera dech niemal w każdej sekundzie swej obecności na ekranie, odwołując się do przemożnej widzowskiej potrzeby widowiska. Już po pierwszym obejrzeniu zwiastuna (a tym bardziej po kolejnych kilkudziesięciu odtworzeniach) wiedziałem, że Miller nie zamierza brać jeńców. Interesowała go tylko czysta, niczym nie skrępowana filmowa destrukcja, która ma zachwycać i wprawiać w zdumienie. Widząc sceny rozgrywające się w trakcie burzy piaskowej, byłem pewien, że postapokaliptyczne show Maksa Rockatansky’ego rozmachem pobije na głowę wszystkie poprzednie odsłony serii. Na to właśnie postawił Miller – prostą historię obudował niesamowitą ilością wizualnych wspaniałości, ograniczając oddziaływanie swego filmu do czystej rozrywki.
Nie mają sensu porównania Na drodze gniewu do poprzednich części – wystarczy wspomnieć, że budżet tego filmu był ponad trzystukrotnie wyższy niż w przypadku pierwszego Mad Maksa. Zmieniły się ambicje reżysera, który – mając odpowiednie zasoby – mógł stworzyć widowisko na miarę XXI wieku, zachwycające rozmachem i wyobraźnią. Brudne, zakurzone krajobrazy Australii wypełnił technicznymi monstrami, zaprzęgając je do niesamowitego pościgu pełnego szaleństwa, brutalnej siły i ryku silników. Postać Maksa (Tom Hardy) usunął nieco w cień, pozwalając jej zachować definiującą ją od zarania tajemniczość. Na pierwszy plan wysunął natomiast kobietę, nie mniej zagadkową Furiosę (Charlize Theron), którą wyposażył w cel i pierwotną wręcz siłę. Ekranowe partnerstwo tej dwójki wypada znakomicie – początkowa niechęć szybko zastąpiona zostaje przez wymuszoną przez sytuację konieczność współpracy, ale Miller nigdy nie pozwala swoim bohaterom na coś więcej niż nić porozumienia.
Mad Max: Na drodze gniewu to arcydzieło kina rozrywkowego. To pean na cześć widowiskowości i nadmiaru, hymn pochwalny dla dzikiej filmowej energii. Będę kibicował dziełu Millera podczas oscarowej nocy, chociaż jego zwycięstwo w najważniejszej kategorii byłoby dużym nadużyciem – mimo, że nowa odsłona serii o Mad Maksie jest wizualną bombą i przyjemnością, do której wciąż chce się wracać, z pewnością nie jest najlepszym spośród filmów nominowanych do nagrody Akademii. Nie sposób jednak nie docenić bezkompromisowości Na drodze do gniewu i szczerości Millera w hołdowaniu radości płynącej z obcowania z filmem. Jego dzieło oczarowuje ładunkiem skomasowanej ekranowej energii i każe wierzyć, że we współczesnym kinie wciąż jest miejsce dla tego, czym było ono u zarania – spektaklu dla ludu.
Film obejrzałem dzięki uprzejmości kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu (www.kinonh.pl).
Tytuł: Mad Max: Na drodze gniewu
Tytuł oryginalny: Mad Max: Fury Road
Premiera: 7.05.2015
Reżyseria: George Miller
Scenariusz: George Miller, Brendan McCarthy, Nick Lathouris
Zdjęcia: John Seale
Muzyka: Junkie XL
Obsada: Tom Hardy, Charlize Theron, Nicholas Hoult, Hugh Keays-Byrne, Josh Helman, Nathan Jones, Zoë Kravitz, Rosie Huntington-Whiteley, Riley Keough, Abbey Lee, Courtney Eaton, John Howard, Richard Carter, Megan Gale
A mój komentarz jest prosty. Nic specjalnego, ani zachwycajacego.
To dobry solidny film akcji. O wiele przyjemniej mi się go ogladało niż kolejne wtórne produkcje z komiksowymi superbohaterami rodem z fabyki snów.