Mia Hansen-Løve nie odkrywa przed nami nieznanych lądów – bezlitosny świat szołbizu gościł na ekranach wielokrotnie, nierzadko szczerząc kły i ostrzegając tych, którzy marzą o jego podbiciu. Także tym razem branża muzyczna nie okazuje się spełnieniem marzeń protagonisty. Zakochany w syntetycznych dźwiękach Paul, który staje się uczestnikiem formowania się prawdziwego muzycznego fenomenu, szybko przekonuje się, że scena house’owa nie do końca odwzajemnia jego miłość. Bohater zaczyna karierę w duecie dj-skim Cheers na początku lat 90-tych, w tym samym czasie, co dziś już legendarni Daft Punk. Po początkowych sukcesach, które umożliwiły występy za oceanem, zapotrzebowanie na muzykę serwowaną przez Paula i Stana maleje, a oni nie są w stanie nadążyć za zmieniającymi się trendami. Dramatem głównego bohatera staje się to, iż nie dostrzega on zachodzących wokół niego zmian.
Hansen-Løve udanie podkreśliła niedopasowanie protagonisty do zmieniających się realiów – rok po roku Paul staje się coraz bardziej żałosnym przykładem obsesji na punkcie marzenia, od spełnienia którego dzieliło go tak niewiele. Skonfrontowana z sukcesem Daft Punk kariera bohatera jawi się jako pasmo skromnych wzlotów i spektakularnych upadków, powodowanych głównie przez kilogramy kokainy, które przez okres kilkunastu lat wciąga w siebie Paul. Niedojrzałość protagonisty jeszcze wyraźniej zarysowuje się w jego relacjach z kobietami, które traktuje w sposób powierzchowny i instrumentalny. Odpycha od siebie kolejne kochanki i nie potrafi zawalczyć o jedyną, jak się później okaże, dziewczynę, którą potrafi prawdziwie pokochać. Bohater popada w coraz większe długi powodowane przez zbyt wystawne życie. Proza życia dopada go, gdy jest już za późno na robienie kariery w normalnej pracy – niekompatybilność Paula daje sobie znać nawet po trzydziestce, utrudniając mu funkcjonowanie w szarej codzienności.
Mam pewien problem z Mią Hansen-Løve – jej bohaterowie są skrajnie irytujący. Francuska reżyserka ma bowiem tendencję do portretowania nadwrażliwców, z którymi trudno jest mi się utożsamić. Z jednej strony można podziwiać Paula za konsekwencję w realizacji marzenia, z drugiej jednak jego kaprysy i lekkoduchostwo powodują, że nie mamy ochoty mu kibicować. Podobne odczucia miałem także przy okazji poprzedniego filmu artystki, Goodbye First Love, w którym więcej niż życia było histerycznych wybuchów miłości i rozpaczy. Emo-poetyka zbliża Hansen-Løve bardziej do jej męża Oliviera Assayasa, także często portretującego niespokojnych, zagubionych bohaterów, niż np. do realistycznego kina Emmanuelle Bercot. Odrętwienie bohatera, spowodowane zarówno nadużywaniem narkotyków, jak i brakiem artystycznego uznania, przenosi się na charakter filmu, który – zamiast oszałamiać kolorytem house’owej subkultury – przytłacza apatycznymi bohaterami i historią pozbawioną spektakularnych momentów
Pisząc ten tekst, słucham ścieżki dźwiękowej z Edenu. I ciężko mi uwierzyć, że tak energetyczna, syntetycznie pulsująca muzyka akompaniuje tak mało charakternemu obrazowi. Jeśli Hansen-Løve próbowała stworzyć portret pokolenia, to zupełnie jej to nie wyszło, bowiem pokolenie musi mieć wyróżniających się bohaterów, a w Edenie ich zabrakło. Skądinąd wiemy jednak, że muzyczne lata 90-te na brak charyzmatycznych bohaterów nie mogły narzekać.