Historia zna oczywiście niejeden przypadek dzieła, w którym nie tylko nie pada ani jedno słowo, ale też nie pojawiają się plansze z napisami, charakterystyczne dla epoki kina niemego. Jednak nawet filmy tak wspaniałe, jak Naga wyspa Kaneto Shindô czy Ostatnia walka Luca Bessona wykorzystują milczenie bohaterów w inny sposób niż czyni to Mirosław Słaboszpicki. Postacie w Plemieniu tak naprawdę przecież nie milczą – mówią bardzo wiele, choć zamiast ust i gardła do formowania znaczeń używają rąk i palców. Ich sposobu ekspresji nie da się porównać do cichej egzystencji bohaterów japońskiego arcydzieła z 1960 r. ani do postapokaliptycznej afazji z filmu Bessona. Tu ostre, dynamiczne gesty przecinają powietrze, wyrażając gniew, radość, smutek i zauroczenie dobitniej niż uczyniłoby to jakiekolwiek słowo. Sekretny alfabet głuchoniemych skrywa w sobie mnóstwo emocji i kontekstów, których nie sposób wyrazić za pomocą wyrazów i zdań.
Jednak to, co w pełnometrażowym debiucie ukraińskiego reżysera przeraża najbardziej, to uświadomienie sobie, że przemoc nie potrzebuje słów. Oprawca nie musi werbalizować gróźb, by stłamsić i upokorzyć swą ofiarę – wystarczy przesycone nienawiścią spojrzenie i wymowny gest. Przemoc fizyczna, co oczywiste, nie musi wspomagać się mową, jednak opresja psychiczna często opiera się na użyciu bolesnych słów. Nie w Plemieniu – bohaterowie filmu Słaboszpickiego katują swe ofiary bez mrugnięcia okiem, nie potrzebując werbalnego wsparcia dla swych czynów. Niczym ludzie pierwotni, zorganizowani w tytułowe plemiona, kierują się potrzebami i instynktami, wierząc w prawo siły. W społeczności internatu dla głuchoniemych, do którego trafia główny bohater, nie ma miejsca na braterskie więzi i nastoletnie miłostki, o czym boleśnie przekona się główny bohater – porządek tej grupy opiera się na wzajemnych zależnościach, które weryfikuje przydatność drugiej strony. W swej wymowie obraz ten przypomina nieco połączenie Klasy wyrównawczej Iwana Twerdowskiego (jeden z filmów wyróżnionych podczas zeszłorocznego Ars Independent Festival) z Prorokiem Jacquesa Audiarda. Ta sama ponura konstatacja: kiedy wymaga tego sytuacja, człowiek zdolny jest do najstraszniejszych rzeczy.
Słaboszpicki nie jest osobą głuchoniemą i nie posługuje się językiem migowym. Do pracy z aktorami – w większości naturszczykami – potrzebował więc tłumaczy, którzy starali się jak najrzetelniej przekazać odtwórcom ról wskazówki reżysera, a także opowiedzieć mu o poszczególnych wykonaniach. Paradoksalnie bowiem autor Plemienia do dziś nie może być pewien, że jego uwagi zostały należycie wcielone w życie – wszak widzi tylko ciągi znaków wykonywanych w powietrzu, a treść przełożona przez tłumaczy mogła odbiegać nieco od rzeczywistości. Ostatecznymi weryfikatorami powodzenia tego przedsięwzięcia jesteśmy zatem my, widzowie, w przeważającej większości nieznający języka migowego. I możemy zaświadczyć, że w grze młodych aktorów drzemie niezwykła siła. Surowa, plemienna siła jaka kojarzyć się może z prymarną, zwierzęcą potrzebą przetrwania. Trzeba docenić wysiłki wykonawców-amatorów, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że cały film składa się wyłącznie z planów ogólnych. Bez uwielbianych przez twórców kina autorskiego zbliżeń zarówno reżyserowi, jak i aktorom znacznie trudniej było przekazać dramaturgię ekranowych zdarzeń. Udało się jednak znakomicie.
Plemię to film niełatwy w odbiorze z co najmniej kilku powodów, a jednym z nich jest okrutna, realistyczna przemoc i tyleż sugestywne, co pozbawione piękna sceny erotyczne. Miłość fizyczna, podobnie jak inne czynności natury cielesnej, ukazane są tu w sposób mechaniczny, pozbawiony aury mistycyzmu i uniesienia. Podobnie potraktowano akty przemocy, które w większości przypadków są mało efektowne. Z jednym wyjątkiem – końcową sekwencją filmu. Finał filmu Słaboszpickiego pozostawia widza w szoku podobnym do tego, jaki odczuwa się po seansie Post Tenebras Lux Carlosa Reygadasa.
Tych, którzy poczuli się zaintrygowani, zapraszam do kin. Pozostałych też.