Dobre filmy o muzyce należą do rzadkości. Dobre filmy o muzyce, w których to nie wokal, a instrumenty są na pierwszym planie, zdarzają się niemal tak często jak Terrence Malick robi lekkie komedie. To, że Damien Chazelle stworzył historię zaspokajającą zarówno gusta wymagających melomanów, jak i miłośników intrygujących dramatów, należy traktować w kategoriach wydarzenia epokowego. Zapewne minie trochę czasu, zanim w kategorii filmów muzycznych pojawi się coś równie wielkiego jak Whiplash.
Chazelle’a trzeba podziwiać za ambicję i konsekwencję. W 2013 r. przyjechał na festiwal Sundance ze swoim krótkim metrażem i zdobył z nim nagrodę jury w konkursie filmów krótkometrażowych. Najwyraźniej jednak uznał ten sukces za niewystarczający, gdyż rok później wrócił do Park City z produkcją pełnometrażową, eksplorującą potencjał tkwiący w nagrodzonej w poprzedniej edycji etiudzie. Arogancja, pycha czy może pewność siebie i świadomość własnego talentu? Bez względu na to, co powodowało zaledwie 29-letnim Damienem, była to znakomita i niezwykle dojrzała decyzja. Udało mu się bowiem obiecującą krótkometrażówkę rozwinąć do rozmiarów wspaniałego, chwytającego widza za gardło ekranowego pojedynku, który nie wypuszcza ze swego uścisku ani na chwilę.
Adepci scenopisarstwa nie będą raczej brać sobie za wzór fabuły Whiplash. Historia młodego i zdolnego perkusisty, który trafia pod skrzydła znienawidzonego przez wszystkich, ale najlepszego w swym fachu nauczyciela w szkole muzycznej nie olśniewa innowacyjnością. Została jednak rozpisana z napięciem godnym antycznych dramatów – różnica polega na tym, że miejsce starożytnych herosów zajęło dwóch jak najbardziej współczesnych bohaterów, a w ich pojedynku rany odnosi wyłącznie ich duma. Młody, obdarzony ogromnym talentem Andrew najpierw dokonuje niemożliwego, by trafić do flagowego zespołu w najlepszej szkole muzycznej w Stanach, później jednak musi poświęcić wszystko, by się w nim utrzymać. Dowodzi nim bowiem okryty złą sławą Fletcher (wybitna rola J.K. Simmonsa), który z podobną łatwością wyławia muzycznych geniuszy i niszczy tych, których uzna za niegodnych uwagi.
Pojedynek przypomina nieustający pokaz siły – z jednej strony żywiołowy talent młodego muzyka, z drugiej zawzięty i władczy instruktor, któremu nie podoba się przebojowość nowego podopiecznego. Chazelle do końca trzyma widza w napięciu, prowadząc narrację tak, by zwycięzca tego pojedynku do końca pozostał nieznany. Miles Teller i Simmons wznoszą się na wyżyny, by oddać całe spektrum emocji towarzyszące tej wyczerpującej relacji. Psychologiczny klincz trwa od pierwszych do ostatnich minut seansu, a kulminacyjna sekwencja rozegrana została w sposób godny mistrza. Chazelle dowiódł ogromnych reżyserskich umiejętności i jeżeli będzie odpowiednio się rozwijał, bardzo szybko może wypracować miejsce wśród największych amerykańskich filmowców.
Jak już gdzieś napisałem, bardzo ważne jest, by w morzu zachwytów nad kreacją fantastycznego J.K. Simmonsa nie utonęło uznanie dla tytanicznego wręcz wysiłku młodego Tellera, który nie dość, że poświęcił setki godzin na naukę gry na perkusji, to jeszcze potrafił dotrzymać kroku po stokroć bardziej doświadczonemu aktorowi. Ta fascynująca psychodrama nie byłaby aż tak fascynująca, gdyby nie był to pojedynek wyrównany.
No, i gdyby nie ta muzyka!