Można nie zgadzać się z popularnym powiedzeniem, które głosi, że za każdym wielkim mężczyzną stoi jeszcze większa kobieta. Znacznie trudniej jednak wyrazić sprzeciw wobec tego stwierdzenia zaraz po obejrzeniu Teorii wszystkiegoJamesa Marsha. Nieprzypadkowo jeden z oscarowych faworytów promowany jest jako Prawdziwa historia Jane i Stephena Hawkingów, nie odwrotnie.
Felicity Jones dość długo usiłowała wyjść poza krąg aktorek wyłącznie brytyjskich i zaistnieć w Stanach. Zaczęła nieśmiało, bo od roli w niewielkiej niezależnej produkcji Breathe In z 2013 r., jednak rok później już w znacznie bardziej zdecydowany sposób wkroczyła do świadomości północnoamerykańskich widzów. Najpierw za sprawą epizodu w niezwykle popularnym serialu HBO Dziewczyny, a następnie w niewielkiej, ale zapadającej w pamięć roli Felicii Hardy w Niesamowitym Spider-Manie 2, który, choć uznany za finansową porażkę, był pierwszą tak dużą produkcją z udziałem Jones. Najprawdopodobniej jednak to nie jej pierwsze hollywoodzkie występy, lecz bogate doświadczenie w kinie historycznym i kostiumowym sprawiło, że była pierwszym i jedynym wyborem do roli Jane Hawking.I gdyby nie to, że w tym roku Julianne Moore zbiera wszelkie możliwe laury za pierwszoplanową rolę kobiecą, Felicity mogłaby wejść w 2015 r. z czymś więcej niż tylko licznymi nominacjami. Choć Eddie Redmayne doskonale sprostał zadaniu wcielenia się w ciężko doświadczonego przez los wybitnego astrofizyka, Marsh nie pozostawia wątpliwości, że to niezwykle wytrwała i silna Jane jest główną bohaterką Teorii wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że decyduje się na życie w cieniu wielkiego geniusza, po drugie – że potrafi trwać przy swoim mężu bez względu na rozwój choroby, po trzecie zaś – że, dźwigając to ogromne brzemię, jest w stanie prowadzić dom i wychowywać dzieci. Jones wnosi do filmu połączenie stanowczości i subtelności, która sprawia, że kibicujemy Jane Hawking od pierwszych minut seansu. W filmie Marsha jest ona postacią pomnikową, heroiczną, do końca pozostającą fair wobec coraz trudniejszego we współżyciu małżonka. Choć można stawiać zarzuty tak jednostronnemu sposobowi przedstawienia bohaterki, jej niezłomność wzrusza i imponuje.
Bardziej niż filmem biograficznym jest Teoria wszystkiego ugrzecznionym studium życia małżeńskiego, wypaczonego nie tylko przez nieuleczalną chorobę, ale też pozycję i sławę Stephena. Początkowa magia młodzieńczej miłości ustępuje współczuciu i zgorzknieniu, a jest to mieszanka, która nie może trwać. Film Marsha ogrywa znaną od lat melodię, która – choć w jego wykonaniu brzmi przyjemnie – po kolejnym przesłuchaniu może nużyć.
I można tylko ubolewać nad tym, że coraz częściej kino – zwłaszcza to dostrzegane przez Akademię – zamiast wymyślać własne historie, sięga po te, które wcześniej stworzyło życie.