Wiedziona ciekawością i potwornym głodem po długim niedzielnym spacerze, jak i również dopingiem moich małoletnich z dorosłym apetytem, które chętnie oglądają ze mną KR, udałam się z całą rodziną do rzekomo zrewolucjonizowanego „Aniołka”.
Nie wiem jak Wy, ale ja wychodzę z przekonania,że skoro jest się na świeczniku, to trzeba starać się dwa razy więcej, aczkolwiek specyfika tego biznesu każe starać się ZAWSZE.
Wystrój bardzo mi się podoba, przede wszystkim nie śmierdzi, klimatyczne lampy, nowe stoliki (zlikwidowane loże) – wszystko wygląda fajnie. Oprócz dopalonych ogarków świec i resztek wosku przy wyeksponowanej na wejściu figurze złotego anioła. Warto mieć zapas, albo zlikwidować świecznik, jeśli chwilowo brak świec. No i jeszcze te okropnie wygniecione obrusy, bardzo ładne zresztą, w złote gwiazdy- magiel nieczynny?
Wszak sam motyw domaga się splendoru…
OK czepiam się. Ale w tym przypadku nie potrzeba Magdy Gessler. Przecież w domu też nie trzymamy zasyfionych świeczników i nie przyjmujemy gości na wymiętolonych obrusach – już chyba lepiej bez.
Zatem weszliśmy sobie do przytulnego wnętrza. Niemal wszystkie stoliki zajęte, jeden wolny, opatrzony tabliczką „rezerwacja.” No, no. To już coś.
Na wprost wejścia drugi wolny stół, duży, okrągły,jednak stoją przy nim tylko dwa krzesła, a nas czworo. Zatem czekamy. Kelnerka uskutecznia rozmowy z barmanką. My stoimy. Obie panny nie zwracają na nas uwagi, bo i po co? Knajpa pełna, rewolucja była, Gesslerowa była, fame jest – chyba już jesteśmy wystarczająco zajebiści! A ja głodna, zmarznięta i zła.
Po minucie małżonek mój szanowny odezwał się grzecznie: Przepraszam! Panna z uśmiechem podeszła i stwierdziła, że na razie nie ma miejsc (naprawdę??). Ja już wiedziałam, że kolację będę jadła gdzie indziej, ale moje pociechy szturchały zachęcająco ojca, a mój niezłomny małżonek próbował się dowiedzieć, czy ewentualnie nie zwolni się jakiś stolik, bo przecież moglibyśmy zasiąść na chwilę przy barze i rozgrzać się herbatą, na co panna nie wpadła.
Widząc nasze skostniałe dłonie i czerwone nosy zaproponowała, że możemy usiąść NA DWORZE, bo w środku wszystko zajęte.Ok, ale nie przy 13 stopniach o godz. 19.00 w październiku.
Podziękowaliśmy grzecznie, uświadomiliśmy kelnerkę, że na dworze nie jest już ani ciepło, ani przyjemnie, panna uśmiechnęła się przepraszająco i kolejny raz stwierdziła, że w środku niestety nie ma miejsc. – Jezu, czy ja jestem ślepa?
A tak a marginesie to wypadałoby posprzątać te stoliki na dworze, bo z niektórych jeszcze nie zniknęły szklanki po piwie i talerze z resztkami jedzenia.
Ok, czepiam się, mają full, nie mają czasu sprzątać. Aha. Tylko jak robią to w innych knajpach, że też mają full i stoliki posprzątane?
OK czepiam się.
Ostatnia próba w wykonaniu głowy rodziny:
– A może mogłaby pani zapytać innych klientów, którzy siedzą przy stolikach czteroosobowych (były takie trzy), czy można wziąć dwa krzesła i dostawić do tego wolnego stolika?
Panna nie zdążyła odpowiedzieć. Głodna i zła uśmiechnęłam się jednak i przerwałam litanię pt. „Pozwólcie nam u siebie zostawić pieniądze!” stwierdzając spokojnie, że nie będziemy państwu sprawiać kłopotu i zamieszania i idziemy gdzie indziej. Dziękuję i do widzenia. Napiwek też zostawimy gdzie indziej.
Szkoda, bo podobno gulasz dobry.
Foto: Google Street View