Jeśli istnieją szkółki kształcące młodych amerykańskich patriotów, Kapitan Phillips powinien być w nich wyświetlany jako jeden z najznakomitszych przykładów propagandy rodem z USA. Propagandy – dodajmy – zawoalowanej, podprogowej, ukrytej pod ujmującym płaszczykiem wspomnień prawdziwego kapitana Phillipsa. To film mający utwierdzić Amerykanów w przekonaniu, że żyją w najpotężniejszym i najbezpieczniejszym kraju na świecie. A co ciekawe, za stworzeniem tego peanu na cześć tamtejszej państwowości stoik Anglik.
Społeczny lęk przed terroryzmem w USA nie osłabł ani o jotę od czasu pamiętnych wydarzeń z września 2001 r. Obawa przed atakiem stała się stałym elementem zbiorowej świadomości, dlatego też producenci decydują się na przeznaczanie dziesiątków milionów dolarów na przedsięwzięcia takie jak Kapitan Phillips. Filmy tego rodzaju powstają, aby utrzymywać w narodzie wysokie morale, tak, jak podczas II wojny św. i tuż po jej zakończeniu robiły to obrazy o heroicznych zwycięstwach US Army. Widzowie w amerykańskich kinach wychodzą z seansu filmu Paula Greengrassa zbudowani sprawnością działania organów rządowych, gotowych do zaprzęgnięcia wszystkich możliwych środków, aby ratować jednego choćby obywatela.
Kapitan Phillips stoi w opozycji do wizji, jaką kilka lat temu przedstawił w Pogrzebanym Rodrigo Cortés. Często przywoływany przeze mnie, całkowicie niedoceniany monodram dowodził, że wobec działań wojennych los jednostki nie ma znaczenia, a siły alianckie w akcjach ratunkowych są opieszałe i nieskuteczne. Historia doświadczonego kapitana trawlera, który wraz ze swoją załogą staje się zakładnikiem somalijskich piratów, jest antytezą filmu z 2010 r. Dzieło Greengrassa gloryfikuje postawę kapitana, który jest gotów poświęcić siebie, by ratować załogę. Bardzo długo kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza się zaledwie do jednego meldunku o zagrożeniu złożonego brytyjskiej marynarce. Siły ratunkowe działają jednak w cieniu, nie ujawniając się – gdy wydaje się, że kapitan jest zdany tylko na siebie, odsiecz przybywa w oszałamiającej liczebności. Wiadomość jest bardzo czytelna – zadarliście z niewłaściwym narodem.
Portretując Phillipsa, Tom Hanks oscyluje pomiędzy bohaterską szlachetnością dowódcy a przerażeniem ofiary. Dopóki znajduje się na statku, który jest w jego jurysdykcji, nie traci rezonu i umiejętnie negocjuje z porywaczami. Dopiero wówczas, gdy trafia wraz z nimi na szalupę ratunkową, z jego odwagą zwycięża strach. Scena, w której piraci zostają wyeliminowani, ukazuje głównego bohatera jako człowieka całkowicie sparaliżowanego lękiem przed niechybną śmiercią. Hanksowi należą się gratulacje za bardzo wiarygodne sportretowanie traumy związanej z tak druzgocącym przeżyciem. Staremu hollywoodzkiemu wydze z imponującym skutkiem partneruje Barkhad Abdi, choć nominację dla tego naturszczyka należy uznać za jeszcze jedną emanację chorobliwej politycznej poprawności.
Mimo że Paul Greengrass nakręcił świetny, trzymający w napięciu thriller, nominacja dla Kapitana Phillipsa jest co najmniej zaskakująca. Trudno odebrać ją jako coś więcej niż chęć połechtania wielkiego, zbiorowego, amerykańskiego ego. To rzetelnie wykonane filmowe rzemiosło, które w żaden sposób nie mieści się w kategoriach dzieła sztuki X muzy.