Wszystko bez wyjątku na tym świecie pędzącym nieuchronnie ku zatracie, ma swoje miejsce bez względu na racje o wartościach które w ostatecznym rozliczeniu okazują się być mistyfikacją o wielu twarzach, pielęgnowaną w imię kariery na gruncie polityki, religii i pieniądza, tak ogólnie na pochwałę i krytykę.
Tak sobie wielokroć rozprawiam ilekroć idę drogą przez las, owym duktem zaznaczonym głębokimi koleinami, lecz to najmniejsze zmartwienie, bo chory ząb jeśli nie da się wyleczyć, to zawsze można go usunąć, i właśnie tą porą zapalonej lampy kiedy człowiek upiera się że bez niego cały ten zgiełk systemu bez jego ,,mądrości” z tablicą Mendelejewa, chemia, chemia, chemia, walnął by dupą w bagno, ja się wałęsam po ścieżkach enklawy złożonej ze starodrzewu z licznymi rozlewiskami rzeki Bóbr, gdzie swój azyl zdybały łabędzie, pstrokate kaczki, bobry, wydry i wpół zdziczałe nutrie przyniesione tutaj z wielką wodą, gdzie kończy się gra przypadków a zaczyna się surowy kawał dziczyzny zwany rzeczywistością z mrówkami robotnicami.
Cukrzył nie będę skoro cywilizacja dociera i na obrzeża tejże enklawy, o czym brutalnie przypominają stalowe słupy wysokiego napięcia, jak też asfaltowa droga dzieląca na dwie połowy las, czego efektem są liczne trupki ptaków i zwierząt trafionych przez pędzące auta.
Właśnie w tym rejonie natknąłem się na leżącego ptaka, był to orlik krzykliwy, który resztkami sił próbował poderwać się do lotu. Po okaleczeniach nie trudno było odgadnąć, że zaczepił skrzydłami o linię wysokiego napięcia.
Zaniosłem ptaka do domu, chroniąc go przed marną śmiercią ze strony bezpańskich psów, oddając go pod troskliwą opiekę mojej żony Krystyny.
W nocy uszedł duch wielkiego myśliwego z piersi orlika krzykliwego. Wiem jedno, odszedł spokojnie z zapamiętaniem przez Krystynę jego oczu, kiedy z przenikliwością wpatrywał się w jej oczy, ilekroć był karmiony i pojony. Lecz zaufał człowiekowi i to jest piękne.
Takie były oczy ptaka o imieniu Kalif, ptaka który na swój sposób odfrunął.