Spacerując po złotym mieście, nie mogłem się nadziwić Pradze. I Czechom. Są tacy beztrosko radośni. Gdy zapytałem – po polsku – o drogę , stojący przed małą restauracją kelner cierpliwie i z uśmiechem… pomógł. Nie tylko na planie miasta pokazał ulicę Rybną, ale nawet kilkanaście kroków podprowadził. “Jesteś z Polski?” – zapytał. “Tak” – przytaknąłem. Pozdrowiliśmy się przyjaznym spojrzeniem. Polubiłem go. I zawstydziłem po chwili. Zawstydziłem, bo uzmysłowiłem sobie, że przez tyle lat (prawie przez całe życie) myśląc o Czechach, myślałem o… Pepiczkach.
Bez sensu. Dyktat stereotypu czy może jakieś moje nieuświadomione a zinterioryzowane (choć niewiadomego pochodzenia) przekonanie. Skąd taka myśl? Dlaczego? Bo się tam kiedyś z Niemcami nie trzaskali, a my… Westerplatte i Wizna? Bo akcent inicjalny taki jakiś śmieszny?!? Nie to co nasz – paroksytoniczny (że tak się wyrażę). W zasadzie nie wiem, dlaczego.
Spaceruję po złotym mieście… Wokół tłum życzliwych osób. Mnóstwo języków (najwięcej chyba jednak “naszych” i Rosjan – trochę mnie to dziwi…). Imponujące pierzeje kamienic Józefowa i Starego Miasta. Wyszło słońce (choć na 60% miało padać), więc kolory kamienic jeszcze bardziej kolorowe. Kakofonia architektonicznych stylów i języków… nie przeszkadza. Tłum, którego tak nie lubię, tym razem mnie nie irytuje. Jakoś tak swojsko i normalnie. Bez napinania. Czesi nie chcą – jak my – być Winkelriedem narodów, nie zabiegają o miano najbardziej kochanej przez Boga nacji… Tacy jacyś zwykli. Normalni. Ale – czy dzięki tej normalności, która przecież nie jest ujmą – nie są czasem bardziej od nas szczęśliwi? Przyglądając się im – sprzedającym pamiątki i rysującym turystów – doszedłem do wniosku, że chyba tak. Tak mają fajnie. Nie muszą być… wyjątkowi. Nie ciąży na nich brzemię mesjanizmu.
Ciepło się zrobiło. Złoto lśni w słońcu… Ładnie w tej Pradze.