13 grudnia 1981 roku jak co niedzielę, w piżamie ale po umyciu ząbków pastą dla dzieci firmy Pollena ze słonikiem, poszłam do dużego pokoju (dziś mówi się na to salon albo living room ) włączyć telewizor, bo to była pora Teleranka. Niestety Teleranka nie było, program prowadzili panowie w mundurach zastępując piękne spikerki.
Cały czas tylko słyszałam, że coś tam „rada państwa” i coś tam „stan wojenny” i ciągle tylko pokazywano tego łysawego gościa w mundurze i charakterystycznych okularach, którego nazwiska nie potrafiłam wymówić poprawnie, podobnie jak słów „fotograf” i „śrubokręt”, gubiąc w obydwu zgłoskę „r”.
Mama wyjaśniła mi, że jest stan wojenny, z bajkami koniec (jak się z perspektywy lat okazało, były, ale dla dorosłych) i w ogóle to nie wiadomo co będzie dalej i że mam się ubierać, zjeść śniadanie, i zmykać do kościoła na jedenastą . Tylko mam się ciepło ubrać, bo mróz na dworze. I więcej nic nie pytać, bo teraz to wcale za wiele nie można mówić, bo potem zacznę paplać coś na podwórku i może być źle. Nie za bardzo wiedziałam, o co mamie chodzi, i jeszcze trochę pomęczyłam mamę o tę wojnę, bo jak będą strzelać albo rzucać bomby, to jak ja pójdę do tego kościoła. Mama wyjaśniła, że to nie wojna, tylko stan wojenny, żadnych bomb nie będzie tylko może przyjechać do miasteczka wojsko, i że jutro nie idę do przedszkola, i że dobranocki też nie będzie. Dalej nie rozumiałam, co to ten „stan” i dlaczego przez ten „stan” ja nie mogę oglądać programów dla dzieci i po co przyjedzie wojsko, skoro nie ma wojny. Strasznie to wszystko skomplikowane. Rozterki sześciolatka przerwało pukanie do drzwi, bo dzwonek też nie działał, tyle, że o dwóch lat.
Przyjechał dziadek z Wrocławia. Mama zamiast się ucieszyć, wpadła w panikę, że „jak tato przyjechał”, bo przecież stan wojenny i zdziwiła się bardzo, że jeszcze pociągi kursują. A dziadek przyjechał, bo przywiózł maliny. Więc mnie na samą myśl ślinka ciekła, ale mam przegnała mnie do kościoła.
Po godzinie, gdy wróciłam rozczarowana, że po drodze nie spotkałam żadnego prawdziwego żołnierza, a najlepiej to Janka z „Czterech pancernych”, zaczęłam myszkować po kuchni, gdzie mama piekła ciasto i rozmawiała z dziadkiem, a potem po przedpokoju, gdzie dziadek zostawił torbę i nigdzie nie zobaczyłam tych pięknych, czerwonych soczystych malin. W kącie stały jedynie jakieś brązowe wiechcie, owinięte w stare gazety i związane sznurkiem. W końcu nie wytrzymałam i grzecznie zapytałam moją mamę, gdzie są te malinki dla mnie. Mama się roześmiała i powiedziała, że dziadek wykopał z ogrodu przed domem kilka pędów i przywiózł nam do posadzenia, tyle, że we Wrocławiu jeszcze było ciepło, a u nas w górach już od kilku dni sypał śnieg i mama ubolewała, jak ona przechowa te „maliny”.
Strasznie byłam rozczarowana, najpierw nie było Teleranka, potem nie było Janka i teraz jeszcze te maliny! Gorące łzy jak groch staczały mi się po policzkach. Dziadek na osłodę wyjął 50 zł ze Świerczewskim ” na czekoladę”. Tylko gdzie ja miałam ją kupić? Już od kilku miesięcy wiedziałam, co oznacza słowo KRYZYS.