Wiele już razy mówiłem, że im mniejsza wiedza, tym podatność na wpływy różnej maści szarlatanów, kaznodziei i fuehrerów większa.
To, że nie wszyscy na wszystkim muszą się znać, jest rzeczą całkowicie normalna, ale to, że najbardziej chybcy do dyskutowania, narzucania swej „jedynie prawdziwej” racji są ignoranci, to już cecha naszego, typowo polskiego zadęcia.
Im pospolitsze wykształcenie i oczytanie, tym większe wewnętrzne przekonanie o ostatecznej słuszności swych poglądów i przekonań.
To polskie zarozumialstwo, besserwisserstwo, jest tą cechą, która od razu wyróżnia Polaka w międzynarodowym towarzystwie. To taki nasz marker narodowy, który wywołuje pipczenie w zagranicznych spektrometrach.
Nigdy nie zaliczaliśmy się do najlepiej wykształconych narodów świata. W przeważającej mierze największymi z Polaków okazywali się być zawsze innostrańcy. Najpotężniejszą Polską, była ta za panowania litewskiej dynastii, największym kompozytorem był ten z ojca Francuza, największym narodowym malarzem syn Słowaka, narodowym wieszczem litewski Żyd, a sportsmenką wszech czasów też Kirszenstein. Można by tak dalej zaglądać w rozporki i paszporty rodziców wielkich Polaków, tylko, że prowadziłoby to do obierania narodowej dumy jak przejrzałej cebuli – ta robiłaby się coraz mniejsza, a łzy leciałyby gęściej.
Kulturowe braki nadrabiamy głęboka wiarą w tzw. ewangelie i bezdyskusyjne przyjmowanie tego, co nam z ambony powiedzą, co nolens volens dowodzi braku naszej zdolności do głębszej refleksji i kontestacji. Jakoś tak się zdarzyło, że choć Polska była krajem znacznej wielkości w dawnej Europie, to nigdy u nas nie było jakiegoś Lutra, Husa, Kalwina czy podobnych reformatorów. Co prawda byli Bracia Polscy, ale oni wywodzili się z już kontestujących ewangelików. Teraz mamy ruch ks. Natanka, ale on sam, jak i jego wyznawcy nie mogą żadną miarą być uznani za jakiś reformatorski nurt w Kościele katolickim, a sami członkowie i sympatycy jego sekty, to nie ferment intelektualny, a ewidentnie psychiatryczny przypadek.
Nasza wiara jest głęboka i twarda jak opoka, im większe Taplary – tym więcej natanków. Ciemny naród – moc nadprzyrodzonego promienna. Kiedyś o Francji mawiano, że jest najwierniejszą Córą Kościoła, teraz My mamy opinię największych bigotów Europy. Gdy rozum śpi, budzą się demony, a gdy rozumu brak mamy art.196 kk – że się zacytuję.
Powoli stajemy się intelektualnym zaściankiem Europy, tylko dwie wyższe szkoły plasują się u końca pierwszych pięciuset najlepszych w świecie. Spada czytelnictwo, rośnie wtórny analfabetyzm. Z opublikowanego na początku ubiegłego roku raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa w Polsce wynika, że 56% Polaków nie przeczytało w roku ubiegłym żadnej książki. Dla porównania – w najbardziej laickim kraju Europy – w Czechach odpowiedni odsetek wyniósł 17%.
U nas za to na każdym uniwerku i w każdej szkolnej klasie krzyże, ryngrafy i inne dewocjonalia na ścianach. Polak nie musi czytać, rozumieć,
myśleć – MA WIERZYĆ – to taka upiorna, zmodyfikowana wersja doktryny Hansa Franka. Już katolicki premier III Rzeczypospolitej z sejmowej trybuny krzyczał –„ Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka.”
To perfidne oświadczenie Premiera polskiego rządu zdaje do dzisiaj nie tracić na ważności. Ciągle jesteśmy bombardowania informacjami, że Polacy w ponad dziewięćdziesięciu procentach są katolikami, choć jak w połowie roku podał Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego SAC, tych kanonicznych jest ok. czterdziestu procent. Reszta to „prawdziwi Polacy, prawdziwi katolicy”. Tacy, co to Se chętnie pójdą na pasterkę, aby potem zmarznięci, po powrocie do domu nawalić się gorzałą dla zdrowotności, tacy co lubią bzyknąć Se na boku, a jak Trza, to Se i rozwód wezmą, którzy państwowe, cudze, innych bez skrupułów przygarną i wyciągną z piwnicy, …, i zawsze potrafią wykrzyczeć, że „moja racja jest bardziej mojsza niż twojsza”. Prawdziwi katolicy – prawdziwi Polacy.
Ta bezczelna prawda premiera Goryszewskiego, to permanentne indoktrynowanie, przekonywanie niewierzących, że są wierzącymi, narzucanie w przestrzeni publicznej – od żłobka poprzez przedszkola, szkoły i urzędy państwowe wszystkim – wierzącym, niewierzącym, wątpiącymi, i w co innego wierzącym, wszechobecnej symboliki katolickiej – wszędzie i zawsze – od poświęcenia szamba, do modlitw i błogosławieństw dla nowo-otwieranych centrów handlowych – współczesnych świątyń hedonizmu. Ta „ewangelizacja po polsku” każe pisowskiemu senatorowi – prof. Legutce, chandryczyć się z polskim wymiarem sprawiedliwości i wnosić o kasację prawomocnego wyroku, nakazującego mu zadośćuczynić i publiczne przeprosić uczniów wrocławskiej czternastki za chamskie odzywki wobec jej uczniów. I to gdzie? W świeckim kraju, gdzie jak sam ISKK SAC przyznaje, katolików jest ok. 40%.
Już K. Marks we wstępie do swego „Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii prawa” stwierdził – cyt. „Die Religion ist der Seufzer der bedraengten Kreatur, das Gemuet einer herzlosen Welt, wie sie der Geist geistloser Zustaende ist. Sie ist das Opium des Volkes.” (Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. To jest opium dla ludu.) – ale na bogów! – w wolnym i demokratycznym państwie decydować powinna wola większości, a jak dowodzą powyższe badania katolickiego instytutu, ortodoksyjni katolicy są w mniejszości, Polska jest świeckim państwem, którego konstytucja gwarantuje wszystkim równe prawa i wolności obywatelskie, i to każdy z osobna, dobrowolnie i samodzielnie powinien decydować jakie „opium wciąga”.
Dwa tysiące lat temu, w starożytnej Judei pewien kontestujący Żyd założył własną sektę religijną. Joshua, bo o nim mowa, stworzył coś na wzór dzisiejszych „destrukcyjnych’ sekt, które nakazują swoim członkom całkowite zerwanie więzów z rodzinami i społeczeństwem, i podporządkowują bez końca swojemu guru. Jezus był ówczesnym młodym rabinem, który chętnie gromadził wokół siebie także i zamożne i zamężne kobiety, które musiały porzucić swoich mężów i dzieci swoje i całkowicie oddać się przywódcy sekty. („usługiwały mu też ze swego mienia” – św./św. Łukasz 8,3, Mateusz 15,41 i 27,55). Dlaczego Jezus to zrobił, dlaczego przyjął na siebie rolę największego reformatora i odszczepieńca judaizmu? Obwołał siebie prorokiem i guru? Kazał nazywać siebie synem bożym? Zapewne z tych samych względów co Bogdan Kacmajor, zmarły niedawno Sun Myung Moon, czy mister Hubbart założyciel Kościoła scjentologicznego. Wszyscy założyciele sekt i religii, ich przywódcy wiedli i wiodą klawe życie w swych społecznościach. Jezus też nie orał i nie siał, Moon też na brak pieniędzy się nie uskarżał, a kobitek mieli pod dostatkiem. Nie będę przeprowadzał egzegezy Nowego Testamentu, ale twierdzenie, że Jezus był mizoginistą, a przynajmniej bezżennym, żyjącym w celibacie młodym mężczyzną, nie trzyma się kupy. Zawsze i wszędzie było tak , jak w słynnym songu Lizy Minnelli i Joela Graya z Cabaretu – władza i pieniądze, a Chrystus ponoć potrafił korzystać z życia, chciał władzy, a z pewnością tej duchowej.
Pieniądze obok władzy, jako główny cel swej ewangelizacyjnej misji, na główny ołtarz swych działań wynieśli późniejsi spadkobiercy Chrystusa – przywódcy Kościoła katolickiego. To oni od ponad półtora tysiąca lat nie czynią niczego innego z tak benedyktyńską cierpliwością i konsekwencją, jak łupienie maluczkich. Zresztą na sprzeciwie przeciw temu łupiestwu i interesowności rodziły się największe ruchy reformatorskie w łonie samego Kościoła.
Money, Money jak śpiewano w Kabarecie, sex, drugs and rock’n’roll za co z art.196 kk beknęła Doda.
Jak zdobyć władzę, jak zdobyć pieniądze?
W systemach demokratycznych zdobycie władzy i ipso facto pieniędzy wymaga umiejętności wpływania na masy (kwestię środków pomińmy). Normalną drogą jest zarejestrowanie partii politycznej i poszerzanie swoich wpływów, w konsekwencji wygranie wyborów i przejęcie władzy. Jest to mozolne, trudne i długotrwałe. Można oczywiście w drodze zamachu stanu obalić stary porządek i narzucić swój własny, ale ryzykowna to metoda i jak wskazuje praktyka historyczna skuteczna na krótką metę.
Wszyscy politolodzy i co inteligentniejsi praktycy polityczni wiedzą, że są dwie rzeczy, które jak nic innego na świecie jednoczą ludzi i zmuszają do wspólnego wysiłku. Pierwszą jest poczucie wspólnego zagrożenia, a drugą więź wspólnoty religijnej. Ten drugi przypadek znany jest nam przynajmniej na przykładzie wszystkich wojen i konfliktów religijnych, jak choćby te z czasów wypraw krzyżowych, przez ulsterskie jatki po samobójcze ekspedycje „czarnych wdów” czy innych mudżahedinów.
Umiejętnie wykorzystując tę wiedzę, grając na nastrojach społecznych, można pokusić się o zdobycie władzy, a jak się ma martyrologiczny etos i niekwestionowanego męczennika, trud zdaje się być lżejszy. Dobry trup w szafie dla ruchu, to jak święta relikwia dla wierzących. Obawiali się tej prawdy norymberscy sędziowie, nakazując potajemne pochówki prochów po skazanych na śmierć byłych winnych nazistowskiej hekatomby. Obawiali się, iż w przyszłości miejsca ich pochówku mogłyby stać się celem pielgrzymek hitlerowskich pogrobowców.
Prawo i Sprawiedliwość zdaje się kroczyć tą ścieżką. Los zesłał im katastrofę smoleńską, a oni muszą ją tylko umiejętnie zdyskontować.
Od ponad dwóch lat szef największej opozycyjnej partii w Polsce nie robi nic innego, jak usilnie, z całą Partią stara się uczynić swego brata męczennikiem, bohaterem narodowym, który miałby się stać współczesnym św. Wojciechem.
Pierwszy krok został już zrobiony. Choć Lech Kaczyński był marnym Prezydentem, a wcześniej niczego wiekopomnego nie dokonał, został pochowany wśród polskich królów i bohaterów narodowych. Prawo i Sprawiedliwość z formalnie partii politycznej przeistoczyła się w ruch społeczny – sektę polityczną, zrzeszającą nowa kategorię Polaków. Tylko tych koszernych – „prawdziwych patriotów’, „prawdziwych katolików” i „Polaków prawdziwych”. Tych którzy bojkotują „polskojęzyczne media”, bezkrytycznie ufają tylko „swoim biskupom” i słuchają jedynie słusznej stacji radiowej i toruńskiej telewizji.
Od ponad dwóch lat odbywają się pielgrzymki i odprawiane są comiesięczne egzekwie przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Stworzono swoisty pisowski Wallfahrtsort, miejsce
kultu. Jak w III Rzeszy. Naziści też mieli swych bohaterów. Pierwszym obwołali Horsta Wessela, a miejsca kultu, gdzie odprawiali swe tajne rytuały tworzyli wręcz masowo. Do dzisiaj, w Wałbrzychu podziwiać można tzw. Totenburg – mroczne mauzoleum, miejsce partyjnego i neogermańskiego kultu.
- Podobieństw jest znacznie więcej, i tu i tam obowiązywała i obowiązuje ta sama zasada – ein Fuehrer, ein Volk, ein Reich – jeden wódz, jeden naród, jedno państwo. Jeszcze nie tak dawno sympatycy sekty smoleńskiej maszerowali w Warszawie pod jednoczącym ich hasłem – Polsko obudź się, które było ni mniej nie więcej jak kopią nazistowskiego hasła – Deutschland erwache (https://www.youtube.com/watch?v=TSmq_MhMA0k ). W nazistowskich Niemczech Heinrich Himmler też marzył o stworzeniu neopogańskiej aryjskiej religii, która wprzęgłaby poczucie transcendentnej więzi duchowej niemieckiego narodu w tryby nazistowskiego państwa.
PiS też ma jednego, dożywotniego wodza, do narodu zalicza tylko „prawdziwych Polaków”, „prawdziwych patriotów” i katolików, reszta to obcy – Żydzi, cykliści i pedały. Teraz chcą mieć swego świętego – męczennika, i na tej opoce chcą budować elitarną IV Rzeczpospolitą.
Bardzo szybko pojawiać się zaczęły coraz głośniejsze żądania budowy pomników chwały dla tragicznie zmarłego Prezydenta, poświęcania jego imieniem kolejnych placów, rond, ulic i obiektów użyteczności publicznej. Coraz częściej można było usłyszeć zrazu nieśmiałe, później coraz głośniejsze apele „prawdziwych patriotów” domagające się podjęcia starań celem wyniesienia Lecha Kaczyńskiego na ołtarze, a już w 2010 roku na facebooku powstał fanpage – Żądamy Beatyfikacj Lecha Kaczyńskiego.
Proces beatyfikacyjny w Kościele katolickim jest długi i żmudny, ściśle określony przepisami prawa kanonicznego. Natomiast „świecka beatyfikacja” – po pisowsku, nie zna granic ani moralnych ani etycznych – wszystkie chwyty dozwolone. Należy jedynie konsekwentnie, z uporem i cierpliwością przeć ze swoją „prawdą”- tak jak uczył mistrz propagandy Josef Goebbels, a stwierdził on, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą.
Sekciarzom z PiS -u, tak pierwszy zdefiniował ich prof. Norman Davies, nie tyle chodzi o „wyjaśnienie” przyczyn katastrofy, co o umartyrologizowanie jej, wbicie ludziom do głów, że nie była to zwykła katastrofa samolotu, a coś niezwykłego – zamach, spisek, a śmierć Prezydenta ofiarą za ojczyznę. Czyli pierwszy wymagany prawem kanonicznym krok do beatyfikacji – śmiercią za wiarę, a czyż lot na katyńskie groby nie był misją ewangelizacyjną? Tylko patrzeć jak w dalszej kolejności znajdą się świadkowie cudownych uzdrowień w obecności Lecha Kaczyńskiego i będziemy mieli spełniony kanoniczny wymóg do uświęcenia. Nie należy zapominać, że żyjący brat bliźniak od urodzenia żyje w celibacie i jak Szymon Słupnik do dziś nie ma konta w banku. Czy to nie kolejny kanoniczny dowód na świętość rodziny Kaczyńskich? Nawet Maria ( sic! prawie Maryja) odkupiła tragiczną śmiercią swe winy, bo jeszcze niedawno w oczach wielce wpływowego guru toruńskiej sekty uchodziła za czarownicę, której na rozgrzeszenie zalecał eutanazję. Jedynie córka Prezydenta była się s…, łamiąc kościelny sakrament i powtórnie wychodząc za mąż za syna pezetpeerowskiego aparatczyka, ale jak powiedział klasyk – nobody is perfect.
Jarosław Kaczyński dba też o ciągłe podgrzewanie antyniemieckiej i antyruskiej hecy, te jego ciągłe przypominanie o germańskim i ruskim wrogu, kompromitujące świadectwa brukselskiej Fatygi byłej pisowskiej minister spraw zagranicznych i antyeuropejskie judzenia posła Błaszczaka są dopełnieniem drugiego wymogu – budowania atmosfery wspólnego zagrożenia.
Cała ponad dwuletnia działalność PiSu, specjalnej sejmowej komisji pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza sprowadza się do udowodnienia i to na wszelkie możliwe sposoby, tezy o zamachu. Udowodnienia inaczej niż w postępowaniu karnym na podstawie niepodważalnych dowodów świadczących o zamachu, a na podstawie braku dowodów wykluczających zamach. Każde, nawet najmniejsze i nieistotne z punktu widzenia ustalenia przyczyn katastrofy uchybienie w pracach międzynarodowej czy Millera komisji, błędy wynikające ze zbyt pośpiesznego i niechlujnego pochówku szczątków ofiar katastrofy, stają się być koronnymi dowodami na rzecz zamachu. Bo przecież skoro ruskie pozamieniali w trumnach szczątki ofiar, a Kopacz tego nie ujawniła, nakłamali, że gen. Błasik był nawalony jak autobus, a on w rzeczywistości, „jak potwierdzają świadkowie” – cały czas trzymał się na nogach, a i pośmiertnie w jego krwi stwierdzono tylko 0,6 promila, to przecież mogli się umówić z tuskimi, że rozpylą nad lotniskiem sztuczną mgłę, zastosują meaconing, kontrolerzy będą podawać błędne namiary, w przedziale pasażerskim uwolnią tlenek węgla i zdetonują wcześniej ukryte w samolocie ładunki wybuchowe, a dla pewności po katastrofie podobijają strzałem w potylicę te trupy, które wyglądają na zbyt żywe.
W swym artykule – Brzytwa Ockhama przedstawiłem zarys historii sekciarskiego matactwa, teraz czas na rozprawienie się z dowodami świadczącymi o podniebnych eksplozjach.
Na samym wstępie artykułu napisałem – że im mniejsza widza, tym podatność na wpływy różnej maści szarlatanów, kaznodziei i fuehrerów większa.
Tę prawidłowość jako pierwszy doskonale wykorzystał red. Gmyz przy okazji detonacji swego artykułu w Rzeczpospolitej. Teraz następni z entuzjazmem przyjmują oświadczenia prokuratorów z ostatniej konferencji prasowej, ale nie wszystkie, bo to z dnia nazajutrz wprost stwierdzające, że trotylu nie było na szczątkach samolotu, już nie pasuje do ich koncepcji, choć źródło to samo – taki relatywizm wybiórczy.
Żonglowanie „dowodami” na wysadzenie samolotu za pomocą materiałów wybuchowych jest o tyle skuteczniejsze w zamulania zwykłym czytelnikom w głowach, że ci sekciarscy spece epatują w swych artykułach, często myląc pojęcia, specjalistycznymi określeniami, a ten kto w szkole średniej nie miał chemii z kimś pokroju Prabuckiego, raczej nie ogarnie różnicy między pierwiastkiem, a związkiem i mieszaniną, będzie mówił o składnikach trotylu czy nitrogliceryny ( choć te składają się tylko odpowiednio z trotylu i nitrogliceryny, bo to związki, a nie mieszaniny), stężeniem, a koncentracją i jego jednostkami – ppm i ppt (parts per milion i parts per miliard). Mówienie o spektrometrach, jonach, atomach, to dla przeciętnego Polaka wiedza tak tajemna, że łyknie każde gówno okraszone naukowymi terminami. Przeciętny słuchacz Radia Maryja nie zdaje sobie sprawy, że „podpalając” mieszaninę dwóch gazów – wodoru i tlenu uzyska wodę do picia, a co dopiero mówić o zrozumieniu „dowodów potwierdzających wybuchy w samolocie”.
Skoro spektrometr zapipczał, sugerując istnienie cząstek trotylu, to w rozumieniu sekciarzy jest to niepodważalny dowód na rozpieprzenie samolotu bombą. Każde inne hipotetyczne tłumaczenie przyczyn owego pipczenia „wierzący inaczej” już obśmiali.
Genotyp człowieka i świni jest w blisko 94% identyczny, czyli prawdopodobieństwo, że człowiek jest świnią, jest większe niż 50%, ba, jest bliskie tożsamości. Jeszcze większe podobieństwo występuje w konfrontacji z genotypem szympansa. Nikt chyba jednak nie będzie się upierał, że każdy człowiek jest świnią, choć każdy z nas bez przeprowadzania badań DNA, pozbawiony cienia wątpliwości, wskaże w swej „ulubionej partii” całą masę świń i innych małp.
Przyjmijmy hipotetycznie na chwilę, że jeden z pasażerów feralnego lotu Tu 154M, na krótko przed odlotem udał się był z bolącym zębem do dentysty. Ten profesjonalnie i fachowo, od góry, z jednego i drugiego boku, oraz od tyłu zrobił serię zdjęć rentgenowskich bolącego zęba. Dla pewności, bo pierwsza seria się nie udała, powtórzył jeszcze raz, a na koniec, z braku lepszych materiałów uzupełnił plombą zrobioną z amalgamatu.
Do jakich wniosków doszliby szperacze z sekty smoleńskiej? Czy z równym entuzjazmem i równie wielkim literami, jeden z tych o którym już od lat sześćdziesiątych z telewizji wiemy, „że świnia”, zapuści na boberkowym portalu kolejny „odkrywczy news”, jak ten o trotylu? że tym razem pasażerów otruto mieszaniną arszeniku, zaserwowaną w kisielu rtęciowym, a samolot ruskie-tuskie rozpieprzyli już nie w wyniku wybuchów dwóch trotylowych bomb, a na skutek wybuchu jednej – brudnej mini bomby atomowej?
Każdy patolog, archeolog i inny antropolog wie, że zęby są najtwardszym i najtrwalszym elementem szczątków zwierzęcych i ludzkich. Jakie wnioski wyciągnęłyby różne gmyzy dostając przeciek od biegłych stomatologów?
Przecież sam ząb z pewnością po takiej dawce promieniowania X, jaką nafaszerował go stomatologiczny radiolog, promieniowałby i świeciłby w ciemnościach jak robaczek świętojański, a użyty do niszczenia zepsutej miazgi zębowej arszenik i późniejsze wypełnienie fosforowym amalgamatem wywołałoby już pipczenie amatorskich spektrometrów z Biedronki.
Całe to pisowskie dowodzenie przypomina stary dowcip – w wykopaliskach w Rzymie odkryto drut, wniosek – starożytni Rzymianie znali telegraf, a w Egipcie pod piramidami nie wykopano żadnego drutu, wniosek: starożytni Egipcjanie znali telegraf bez drutu.
Wróćmy do trotylowych śladów. Trotyl powstaje w wyniku nitrowania toluenu, który to sam w sobie jest raczej niewinną substancją – jest organicznym rozpuszczalnikiem powszechnie używanym do produkcji farb i lakierów. Jego ślady z pewnością znaleźć można w szczątkach rozbitego samolotu, w każdym naszym domu, a nawet w naszych gaciach i ubraniach, ale czy to dowodzi, że jesteśmy unabomberami?
W takim razie skąd jakakolwiek mowa o trotylu?
Może wynikła z prostego faktu pomieszania z pomyleniem, może Gmyz podsłuchując pod drzwiami nie dosłyszał, bądź nie zrozumiał, a może jest kolejnym dowodem polskiej ignorancji i besserwisserstwa?
Zachodzi duże prawdopodobieństwo, że pomylono TNT z markerem dodawanym do samego materiału wybuchowego.
Markery dodawane są do materiałów wybuchowych przez ich producentów zgodnie z wymogami konwencji montrealskiej zawartej w 1991 roku pod auspicjami ONZ i Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego ICAO, w celu łatwiejszej ich identyfikacji. Są to lotne związki eteryczne łatwo wykrywalne przez analizatory gazowe jak i psie nosy. Idea jest podobna tej, w oparciu o którą barwi się olej opałowy i denaturat. Nikt się nie nabierze widząc fioletową czystą wyborową czy tankując czerwonawego diesla.
Materiały wybuchowe, które same w sobie są bezwonne, łatwiej zlokalizować poszukując „burkowym nosem” zapachów owych markerów.
Jak podała prasa, wcześniej rządowym samolotem podróżowali żołnierze polskich misji w Afganistanie. Samolotem lecieli między innymi saperzy z 5 pułku w Podjuchach. Siłą rzeczy każdy z tych żołnierzy – saperów lecąc z bronią osobistą na kolanach, z racji formacji w jakiej służyli, mieli bezpośrednią styczność z materiałami wybuchowymi i owymi markerami. Każdy z nich z pewnością miał wykrywalne ich ślady we włosach, na ubraniu, nawet na skórze. Stu chłopa przesiąkniętych zapachem owych markerów z pewnością zostawiło swój zapachowy ślad, wykrywalny superczułymi spektrometrami ruchliwości jonów.
Zachodzi dodatkowe pytanie – gdzie zapipczał ów aparat, bo gdyby przyłożyć alkoholowy spektrometr do zagłówka fotela gen. Błasika, można by wyciągnąć wniosek, że wszyscy pasażerowie nawaleni byli jak ruski kombatant w święto zwycięstwa.
Dlatego należy mówić o koncentracji, a nie o stężeniu. Przy zagłówku gen. Błasika koncentracja cząstek alkoholu, chcę wierzyć, była z pewnością większa niż przy zagłówku pierwszego pilota.
Jednostkami używanymi przy mierzeniu śladów cząstek są właśnie owe –ppm, ppt i ppt – jednostki koncentracji. Koncentracja cząstek trotylu w miejscu gdzie siedział jakiś niemyty od tygodnia saper, mogła być tak duża, jak w akademickim laboratorium Brunona K., a ten nikogo w powietrze nie wysadził i śmiem wątpić czy kogokolwiek zamierzał wysadzić.
Producent detektorów oświadczył, że jego urządzenia są w 98% pewne, później zapewnił, że w 100% wiarygodne. Trochę przesadził, ale przyjmijmy, że prawda leży po środku. Znaczyłoby to, że każdy co 99 pasażer puszczany w skarpetkach prze lotniskową bramkę przemyca w majtkach na pokład samolotu bombę, a na takiego polskiego Dreamlinera na każdy rejs pchać się powinno dwóch terrorystów. Bełkot.
Owe spektrometry nie mogą być doskonałe, już gdzieś wspomniałem, że nobody is perfect, a co do rzeczy martwych każdy rozsądny stosuje prawo Murphy’ego.
Przenośne detektory używane na lotniskach, wykorzystane także podczas wizyty polskich prokuratorów na miejscu katastrofy działają na zasadzie pomiaru ruchliwości jonów.
Jony są wytwarzane sztucznie w urządzeniu po to, by zbadać ich zachowanie w polu elektrycznym. Te detektory nie mierzą właściwości chemicznych substancji, tylko masę cząsteczkową i interakcję z gazem nośnym.
Metoda ta nie jest doskonała, ponieważ wiele innych cząsteczek może mieć przypadkowo zbliżoną masę i rozmiary. Dlatego różne substancje mogą wywoływać fałszywy alarm. W przypadku tego 99 pasażera, takowy wzbudzić mogła na przykład pianka do golenia, pasta do butów czy „kiełbasa”, a co dopiero mówić o pianie gaśniczej w przypadku szczątków Tupolewa.
Po dwóch latach z górą jedno jest pewne – nikt z obserwatorów i komentatorów wydarzeń nie ma żadnych podstaw do zakwestionowania ustaleń owej Międzynarodowej Komisji, jak też żadnych argumentów kwestionujących ustalenia Millerowej.
Jedno jest niekwestionowaną zasługą komisji Macierewicza, artykułu Gmyza i innych sekciarskich riszerszerów – teraz każdy z Nas, pa uważaniju, może Se dowolnie wybrać jedną z sekciarskich, bądź tę millerowską, odpowiadającą mu, jego inteligencji i temperamentowi wersję przyczyn rozbicia się rządowego samolotu pod Smoleńskiem,
a ja jedynie OSTRZEGAM PRZED SEKTAMI.
/zdjęcia autora tekstu,/reprodukcja pocztówki z epoki
moja prywatna opnia jest moją prywatną opinią pozaprocesową i zgodnienie z postanowieniem Sądu Najwyższego z dnia 4 stycznia 2005 roku (V KK 388/04) nie jest opinią w rozumieniu art. 193 k.p.k. w zw. z art. 200 § 1 k.p.k., i nie może stanowić dowodu w sprawie