„Podczas dyskusji z samorządowcami przyznano, że formuła zapytania obywatelskiego jest nieracjonalna. Choć to była nowość dla mieszkańców, wycofujemy tę propozycję.” To wypowiedź prezydenckiego urzędnika Olgierda Dziekońskiego, dotycząca konsultacji, które kancelaria Prezydenta RP prowadzi w sprawie projektu ustawy o wzmocnieniu udziału mieszkańców w działaniach samorządu terytorialnego. Nie trzeba więc dobitniejszego dowodu na to, że obywatel tego kraju nie ma żadnych szans w zderzeniu z kastą samorządowych urzędników.
Projekt ustawy samorządowej przygotowany przez Bronisława Komorowskiego to flagowa inicjatywa tej prezydentury. Ustawa o samorządzie lokalnym, moim zdaniem bardzo dobra, z czasem utrwaliła jednak pewną nierównowagę między „ciałami” samorządowymi, a zwykłymi obywatelami na korzyść tych pierwszych. Inicjatywę Prezydenta odczytywałem więc, jako próbę przywrócenia tej równowagi. Porzucenie zapisu o zapytaniu obywatelskim pokazuje, że zdobywana przez 20 lat przez samorządowców przewaga nad obywatelami nie zostanie łatwo oddana.
Obecnie uprawnienia suwerena władzy samorządowej, którym są obywatele, ograniczają się do udziału w wyborach, możliwości uczestniczenia w sesjach rad i odpowiadania na inicjatywy samorządowców. Szumnie wprowadzone konsultacje społeczne to narzędzie, którym władza może się posłużyć w sobie wygodny sposób, a możliwości odwołania rady czy wójta w referendum są niemal iluzoryczne. I w wielu, bardzo wielu samorządach obywatele tracą zainteresowanie samorządnością tuż po wyborach. A frekwencja w nich, rzędu 40%, dobitnie pokazuje poziom związania obywateli ze swoją samorządową władzą.
Prezydencki projekt miał wprowadzić do samorządowego prawa instytucje konsultacji, wysłuchania obywatelskiego, zapytania obywatelskiego i obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej. Z tych form jedynie zapytanie obywatelskie dawało obywatelowi (tak naprawdę to grupie obywateli, której liczebność miał określić statu gminy) w miarę bezpośrednią możliwość choćby zadania władzy samorządowej pytania w interesujących go sprawach. Władza miała oczywiście obowiązek odpowiedzenia na nie. Pozostałe formy to tylko narzędzia, którymi posłużenie się tak naprawdę więcej daje władzy niż obywatelom. Po konsultacjach z samorządowcami prezydenccy urzędnicy „wycofują tę propozycję„.
W uzasadnieniu tego „wycofania” jest mowa o tym, że możliwości, które daje zapytanie obywatelskie są zawarte w m.in. w obywatelskiej inicjatywie uchwałodawczej. Taaaaak. Obywatele będą dzięki tej formie mieli możliwość złożenia do rad samorządowych projektów uchwał. Dla Bolesławca wystarczy, żeby pod taką petycją podpisało się … 330 osób, bo chodzi o 1% wyborców. Przypominamy sobie, że nawet 4 razy mniej głosów wystarczy, żeby zostać radnym. Wcale nie chcę przez to twierdzić, że każdy powinien mieć możliwość składania projektów uchwał. (Z drugiej strony jednak, to nawet radni z niej nie korzystają.) Chodzi tyko o to, że możliwość bezpośredniego uczestnictwa w samorządowych decyzjach, którą dawało zapytanie, topi się znowu w formach, których formalne wymogi niezwykle trudno będzie spełnić.
A ogólniej, chodzi o ten sposób myślenia o samorządności, w którym obywatel to nadal natręt, który niech już sobie zagłosuje w tych wyborach, ale potem wara mu od „naszych samorządowych arkanów”. Te samorządy lokalne, które po 1990 roku weszły w koleiny takiej „filozofii” dotąd się z niej nie wyzwoliły. Bardzo dobra ustawa samorządowa jest najczęściej realizowana na granicy litery prawa, a rzeczywistość daleka jest od jej ducha. Rzeczywiste próby legislacyjnych zmian, które mogłyby stanowić wyłom w tej rzeczywistości przykrywane są szumem pozornych rozwiązań, które nie przynoszą nic poza pustą frazeologią, tak chętnie wykorzystywaną na samorządowych salonach.