Mieszkańcom Iwin i okolic 13 grudnia kojarzy się nie tylko z telewizorem pełnym Wojciecha Jaruzelskiego. W 1967 roku trzynastego grudnia wydarzyła się tu tragedia. Niby górnicza, a pracownik kopalni zginął tylko jeden. Śmierć zabrała za to rodziny górników. Kto miał szychtę, ten przeżył.
– Pamiętam jak ojciec słuchał Radia Wolna Europa i podali informacje o naszej katastrofie. Podawali nazwiska ofiar. Wymienili tatę kolegi – opowiada Cezary Przybylski, wtedy sześciolatek z Bolesławca. – Potem okazało się, że tato kolegi żyje. Ale nawet takie informacje były jednak lepsze od naszych, bo u nas o tym prawie nie mówiono. „O tym”, czyli o pęknięciu grobli zbiornika osadowego w Iwinach.
Była noc z 12 na 13 grudnia 1967 roku. Godzina 3.15. Pękła grobla i na pobliskie tereny wylało się ponad dwanaście milionów metrów sześciennych wody i szlamu. Ta masa wody zabrała ze sobą prawie wszystko co było na drodze. Ludzkie życie też.
Na pierwszej linii
Dom rodzinny Włodzimierza Dziuby w Iwinach stał niemal przy samej grobli. W domu były cztery osoby. Jego matka, ojczym i dwie siostry. Dziuba mieszkał już na nowym osiedlu, prawdopodobnie dlatego przeżył.
– Spałem i dopiero o szóstej rano przyszedł kolega i mnie obudził. Powiedział, że tama puściła i zalało wieś – opowiada pan Włodzimierz, który wtedy miał 27 lat. – Pobiegłem do domu, z odległości kilkuset metrów słyszałem krzyk mamy.
Dziuba nie mógł się dostać do domu, woda z mułem płynęła głębokim na niemal metr nurtem. Po torach, łapiąc się drzew jakoś w końcu się przedarł. Od mamy usłyszał, że z domu zniknęli jego siostra i ojczym. Zaczęli szukać w domu pozbawionym ściany i mebli. Z parteru woda wyrwała nawet piece. Budynki gospodarcze zniknęły z powierzchni ziemi.
– Dowiedziałem się że w Lubkowie, koło szybu Lubichów znaleziono jakąś dziewczynkę – opowiada Dziuba. – To jakieś trzy kilometry od mojego domu rodzinnego. Dziewczynki na miejscu jednak nie było, zabrano ją już do kostnicy do Bolesławca. Pojechałem tam i zobaczyłem ciało mojej czternastoletniej siostry. W tym czasie przywieźli też ciało pani Wieczorkowej i jej córki, Krystyny Jońcy, która była w moim wieku.
Przywieźli też ciała dwójki jej dzieci, sześcioletniego Marka i czteroletniej Marioli. Wszystkich Wieczorków znaleziono w Tomaszowie Bolesławieckim, pięć kilometrów od ich domu. Mąż Krystyny był wtedy na kopalni, miał nockę i przeżył. Rano dowiedział się, że jego rodziny już nie ma. Wielka grobla stawu osadowego była wysoka na 28 metrów. Wyrwa w niej u podstawy liczyła 68 metrów, na koronie – 134 metry.
Na własne oczy widział to m.in. Józef Datz, fotoreporter Gazety Robotniczej, którego przysłano tu z Wrocławia. Utrwalił. Nie dało się utrwalić tego, że poszkodowanych, poza osiemnastoma ofiarami śmiertelnymi, było niemal 600 osób. Woda zniszczyła ponad sto domów i ponad czterysta budynków gospodarczych. Zalany został teren Iwin oraz dolina Bobrzycy poprzez Lubków i Tomaszów Bolesławiecki po Kraśnik.
Wystające nogi
Zdzisław Abramowicz był wówczas dziewiętnastoletnim praktykantem w biurze geodezji w Bolesławcu.
- 13 grudnia zmobilizowano nas, rozdano nam mapy z podziałem na rejony i wsadzono nas do starego żuka – opowiada. – Naszym zadaniem było zaznaczenie na mapach zasięgu wylewu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byliśmy wstrząśnięci. Zobaczyłem mnóstwo ubrań, mebli i nogi zwierząt, krów, koni czy kóz, sterczące ze szlamu. Widziałem wagony zepchnięte z toru, szyny zerwane z nasypu – siła wody musiała być straszna.
Abramowicz mówi, że nigdy nie zapomni sterczących ze szlamu nóg zwierząt. Wiedział, że gdzieś w tym błocie są też ludzie. Nie zapomni też młodego człowieka podwożonego ich żukiem. Kompletnie pijany mówił o tym, że już nie ma rodziny.
Tragedia i media
Do akcji ratowniczej i likwidacji skutków tragedii ruszyło wojsko, straż pożarna, służba zdrowia, mieszkańcy sąsiednich wsi i Dolnoślązacy, którzy zbierali dla ofiar katastrofy żywność, odzież i pieniądze. Na zdjęciu z Gazety Robotniczej pielęgniarki czy też uczennice szkoły pielęgniarskiej udzielały pomocy pomagały poszkodowanym. Podawano, że nie żyje 13 osób, pięć zaginęło a pięćdziesiąt jest rannych. Potem dopiero odnajdywano ciała i z 13 ofiar zrobiło się osiemnaście.
Porwani przez wodę
Czternastoletnia siostra Waldemara Dziuby, Alicja Piwowarska, spała na parterze, rodzice i starsza siostra – na piętrze. Obudzili się kiedy uderzyła pierwsza fala. Usłyszeli płacz i krzyk Alicji. Ojczym Dziuby, Antoni Piwowarski, zszedł na dół, aby ją ratować.
- Mama poszła na dół za nim, było ciemno, poczuła że wchodzi nogami w jakąś płynącą maź – opowiada Dziuba. – Poszły linie wysokiego napięcia i błysk oświetlił dół domu. Zobaczyła, że jej mąż szarpie się z drzwiami, bo siostra zamknęła się w pokoju i nie mogła wyjść.
Kobieta wraz ze starszą córką uciekła na strych. Przyszła druga fala. Krzyk i płacz na parterze umilkły.
- Obok stał dom Kawałków, oni wszyscy weszli na piętro swojego domu i wszyscy przeżyli – mówi pan Waldemar. Ma komunijne zdjęcie Ali, dziewczynka, na jakieś cztery lata przed śmiercią, klęczy przed Jezusem.
Ofiary
Wydana w 1999 roku Monografia Zakładów Górniczych „Konrad” Jana Paździory tragedii poświęca cztery strony, ofiarom – dwie cyfry. Listy ofiar brak. Dyrektorów kopalni a nawet zajmującego się sprawą wiceministra wymieniono tłustymi czcionkami.
- Boczarowie zginęli całą rodziną – wspomina Dziuba. – Mieszkali na skraju Iwin, pod Lubkowem i bardzo długo nie można było ich znaleźć. Schowali się przed wodą za ścianą budynku a ściana przewróciła się na nich. On, ona i trójka dzieci – wszyscy razem. Nie tylko u nich i u nas ginęły dzieci. Jedno gdzieś wypadło z wózka i woda zabiła, inne wyślizgnęło się z rąk matce. Płacz we wsi był straszny, tym bardziej, że długo nie można było dotrzeć do informacji kto przeżył, a kto zginął. Z mężczyzn pracujących na Konradzie nie zginął chyba żaden, tylko ten Boczar. Ci co mieli nocki i byli w kopalni, przeżyli.
Przyczyny
Zbiornik w Iwinach był pierwszym gromadzącym tak zwane odpady poflotacyjne, resztki po oczyszczeniu rudy miedzi, najlżejsze jej cząsteczki. Jak później się okazało, do tragedii w Iwinach przyczyniło się położenie zniszczonego fragmentu grobli, który znajdował się dokładnie nad przebiegającym poprzecznie względem jej osi lokalnym uskokiem tektonicznym. Prawdopodobnie było tak, że wskutek prowadzonych w pobliżu obwałowania podziemnych prac związanych z odpompowywaniem wód kopalnianych, woda dostała się do uskoku i rozmyła piaszczyste podłoże zapory.
Niektóre źródła donoszą, że dwie godziny przed katastrofą w stacji sejsmograficznej pod Wrocławiem zanotowano lokalny wstrząs, który uszkodzić groblę.
Potem fachowcy doszli do wniosku, że winny był zły system składowania odpadów i system udoskonalono. Staw osadowy odbudowano i służył do 1971 roku. Dziś pływają w nim ryby. Waldemar Dziuba czasem przychodzi popatrzeć sobie na zbiornik.
Dziuba podkreśla, że straty to nie tylko jakieś przestoje w składowaniu odpadów z kopalni, ale i katastrofa ekologiczna. Szlam, jak mówi, zaczęto zbierać po roku, Gleby straciły jakość. Teraz to ziemie piątej i szóstej klasy.
Nauka
Za śmierć dwojga członków rodziny mama Dziuby dostała 25 000 złotych. On sam zarabiał wtedy 1200 złotych miesięcznie. Rząd Polskiej Rzeczyspolitej Ludowej na likwidację skutków katastrofy przeznaczył 244 miliony złotych. Tylko sześc procent tej kwoty wydano na pokrycie strat, których nie wynagrodził Państwowy Zakład Ubezpieczeń.
– To była tragedia niezawiniona przez ludzi. „Konrad” był największą wówczas kopalnią podziemną rud miedzi w Europie – mówi Jan Paździora, w czasie tragedii kierownik warsztatów kopalni, później jej kronikarz. – Staw budowano na podstawie doświadczeń przedwojennych. Okazały się one niewystarczające. Nauczono się m.in. dzięki tej tragedii technologii budowy stawów osadowych, ale to była bardzo droga nauka – dodaje.
Powyższy tekst pochodzi z 2007 roku i był publikowany w Magazynie Gazety Wrocławskiej.
TUTAJ MOŻESZ OBEJRZEĆ REPORTAŻ ANDRZEJA STEFAŃCZYKA I MARKA ŁĘTOWSKIEGO O TRAGEDII W IWINACH