To nie jest temat na tyle atrakcyjny, aby wdawać się w szczegóły, ale w 1971 r. sprawy ciepłownicze nie wyglądały dobrze. W miastach wielkości Bolesławca było to raczej ogrzewnictwo niż ciepłownictwo. Były to prymitywne kotłownie przy poszczególnych domach, bądź kwartałach budynków ze składowiskami i kominami w centrum miasta i obsługą z ciągle pijanych palaczy. Takich kotłowni było w Bolesławcu i okolicy 16. Każdej nocy w kotłowniach, podpita obsługa powodowała ryzyko eksplozji kotłów, zagrożenia dla całego kwartału budynków.
W tej aurze conocnych zmagań z palaczami, nowy dyrektor Miejskiego Zarządu Budynków Mieszkalnych, Andrzej Bukowski zaproponował poznanemu w stołówce Stanisławowi Broniszewskiemu (czyli mnie) kierowanie bolesławieckim ogrzewnictwem. Bukowski dowiedział się, że pracowałem wcześniej przy uruchamianiu łódzkiej elektrociepłowni.
Z chwilą wyrażenia zgody, musiałem konfrontować się z ludźmi bez kwalifikacji, ale z upodobaniem do alkoholu. Uwolnienie się od nich nie było łatwe, bo niskie zarobki nie przyciągały fachowców: wyrzucenie jednego alkoholika wiązało się z przyjęciem innego – też alkoholika. Brałem sobie na głowę prawdziwe kłopoty.
W swych pierwszych krokach Bukowski pozyskał do pracy na różne stanowiska młodych fachowców, którzy tworzyli mobilny, kreatywny zespół. Te życiowe decyzje na „tak” ułatwiała dobra cecha Robaka-Bukowskiego (góralskie nazwisko), cecha zjednywania sobie przyjaciół: był to czterdziestolatek, wysportowany – znakomity narciarz, inteligentny, błyskotliwie elokwentny, przypominający Hugh Grant’a.
Młody zespół (wiek: po 27. lat) i szczęśliwe okoliczności, jakim była budowa przez Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane, w którym dotąd pracowałem nowego Osiedla Piastów wraz z kotłownią, nasunęły mi pomysły, w które słabo wierzyli inni. Moja żona – lekarka doceniająca czystość powietrza i ja sam – zwolennik innowacji, postanowiliśmy je przedstawić obu dyrekcjom i zarządowi Spółdzielni Mieszkaniowej.
Dyrekcja Miejskiego Zakładu Budownictwa Mieszkaniowego, do której przeniosłem się z Bolesławieckiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, a w której niedawno Bukowski powierzył stanowisko dyrektora d/s technicznych mojemu rówieśnikowi – Rajmundowi Burghardowi, odważnie podjęła zaprezentowaną przez mnie koncepcję ciepłownictwa z dala czynnego, o wysokich parametrach, jako swój cel. Burghard był to człowiek bystry i refleksyjny, zawsze uważnie wsłuchujący się argumenty rozmówcy (z wyglądu trochę James Dean, ale wyższy o jakieś 15 cm, i w przeciwieństwie do aktora zawsze zrównoważony, ceniony kolega).
Odtąd ta trójka nie ustawała w dążeniu do zbudowania systemu ciepłowniczego w Bolesławcu. Orędownikami idei stawali się inni Bolesławianie – pasjonowały się nią żony i dzieci osób zaangażowanych. Żony, moja i Burgharda, obie związane z medycyną, specjalizowały się w propagandzie zdrowotnych korzyści wyznaczonego przez nas celu.
Atutem było przyjęcie do eksploatacji kotłowni spółdzielni mieszkaniowej, w tym nowo budowanej dla Osiedla Piastów przez nowo tworzony przy MZBM Zakład Gospodarki Cieplnej, jednakże pod warunkiem włączenia do nowej kotłowni wszystkich systemów ogrzewczych administrowanych dotąd przez MZBM.
W tamtych czasach – gospodarki nakazowo rozdzielczej, niewyobrażalne były inicjatywy oddolne. Jeśli były, kierownicze gremia traktowały je jako przejaw zamachu na pryncypia władzy komunistycznej. Wszystkie inwestycje planowano centralnie, w kolejnych planach 5-letnich. Priorytetowe były zaś te, które mogły sprzyjać interesom Związku Radzieckiego.
Inwestycje z zakresu komunalnego były dobrem rzadkim i jeśli były, musiały być sprzęgnięte z interesami jak wyżej. Na tej zasadzie Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane, czy Fabryka Domów pod Lwówkiem mogły funkcjonować, bo budowały blokowiska na terenie jednostek armii radzieckiej rozlokowanych w Borach Dolnośląskich.
Ewentualna realizacja podjętego celu wiązała się z przewróceniem owych 5-letnich planów, a w to właśnie trudno było uwierzyć. Świadomość w naszych głowach, w przeciwieństwie do osób nie bywających w radzieckich bazach, była i świeża, i nieporównywalna. To my, pracując wcześniej w BPB-ie, bywaliśmy służbowo w bazach i mogliśmy widzieć, jak funkcjonuje na co dzień mocarstwo.
Ot takie niespodziewane zdarzenie w bazie K, czyli na lotnisku. Startujące z niego maszyny ogłuszały przez 24 godziny wszystko, co żyło, a i szyby brzęczały w oknach, lub wlatywały przy barierze dźwięku. Wraz z kierowcą telepaliśmy się Żukiem w tumanach kurzu po betonowych płytach prowizorycznej drogi. W kierunku przeciwnym maszerowali rekruci o azjatyckich rysach, w kolumnie oznaczonej na początku i końcu czerwonymi chorągiewkami. Z boku kroczył starszyna.
Kierowca Żuka otworzył okno, aby wystudzić upał kabiny przeciągiem poprzez okno otwarte wcześniej po mojej stronie. W tymże momencie wszystkie nagie ślicznoty, powycinane i przyklejone do ściany Żuka wyfrunęły przez okno w maszerujących rekrutów. Widzieliśmy w lusterkach już nie kolumnę, a kłębowisko ciał, które okładał pięściami i kopał starszyna. Najdłużej kopał biedaka, który nie zdążył się poderwać, jak inni i zejść przełożonemu z celownika. Widzieliśmy z oddalającego się Żuka, że starszyna w końcu odszedł, gdy leżący już się nie ruszał.
Epizod ten umożliwi czytelnikom zrozumienie, że wszystko podlegało władzy, która w wymuszaniu pożądanych dla siebie zachowań nie zawahała się aby stłamsić bezlitośnie każdy ludzki odruch.
Polska i Polacy byli w szczęśliwszym położeniu – nie w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a na statusie kraju demokracji ludowej. Polska Rzeczpospolita Ludowa (PRL) w sojuszu z ZSRR. Od władzy mocarstwa oddzielała Polaków rodzima władza wasalnych dygnitarzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z atrapą niby wielopartyjności – Frontu Jedności Narodu. Do organizacji tych w zasadzie należeli wszyscy Polacy, a tym którzy odważyli się nie należeć, żyć było trudno.
Piszę tu o tym dlatego, aby oddać sprawiedliwość wielu dygnitarzom PZPR – tym szczególnie z Bolesławca, którzy z wielkim narażeniem się mocarstwu, tak układali sprawy ważne dla ludności Bolesławca i okolic, aby żyło się znośniej w szarzyźnie i niedostatkach realnego komunizmu.
Prowadziło to w naturalny sposób do przeprojektowania kotłowni Osiedla Piastów w ciepłownie ze z dala czynnym systemem sieci cieplnych. Ekonomika takiego przedsięwzięcia wymagała zbilansowania zapotrzebowanych mocy cieplnych na przestrzeni, co najmniej, dwudziestu przyszłych lat w skali całego miasta. Okazało się, że idea w tym kształcie podobała się wszystkim w Bolesławcu. Problematycznymi były jedynie te kwestie, które w gospodarce socjalistycznej z jej centralnym planowaniem leżały poza naszą mocą decyzyjną.
Wiedziałem, że muszę zajmować się bieżącą eksploatacją i remontami starych kotłowni, uporać się z alkoholikami i programowaniem danych, które mogłyby przekonać władze poza Bolesławcem do inwestycji na taka skalę. Trzeba było przyjąć pracowników przygotowanych do pracy koncepcyjnej – inżynierskiej. Akurat na energetyków w Bolesławcu i okolicach panowała „posucha”. Dopisało mi szczęście, bo mogłem zaangażować dość szybko Mariusza Majkowskiego i Czesława Iwanowskiego – techników. Pierwszy po powrocie z Iraku – obaj samodzielni, zdolni kierować pracownikami. Mariusz Majkowski, to człowiek pomysłowy, skory do pionierskich przedsięwzięć.
Od tego momentu zaczęliśmu pracę nad bilansowaniem mocy cieplnych tworząc dla Bolesławca perspektywiczną mapę potrzeb cieplnych terenu. Równolegle kontynuowano negocjacje nad umowami, umożliwiającymi pozyskanie niezbędnych w gospodarce planowej środków finansowych i mocy inwestycyjnych. Te dwa warunki spełnione jednocześnie mogły doprowadzić do pomyślnej decyzji o inwestycji wspólnej dla wielu podmiotów w mieście. I doprowadziły, gdy wraz z żoną i z walizką stosownych dokumentów zjawiliśmy się pewnego poranka w Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego we Wrocławiu.
Prawdopodobnie pomyślna dla Bolesławca decyzja zapadła dzięki temu, że była to oddolna inicjatywa, umożliwiająca przetestowanie realizacji „uciepłownienia” z dala czynnego dla miasteczek takich jak Bolesławiec. Z decyzją WKPG można było za pośrednictwem inwestora zastępczego Okresowej Dyrekcji Inwestycji Miejskich w Jeleniej Górze uruchomić przeprojektowanie kotłowni Osiedla Piastów o mocy 5 Gcal/h na ciepłownię o mocy 40 Gcal/h wraz z ogólnomiejską siecią cieplną. Prace projektowe podjęło Wrocławskie Biuro Budownictwa Przemysłowego. Wykonawcą części budowlanej ciepłowni było Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane (kierownik budowy Kazimierz Paluch), a części technologicznej – Wrocławskie Przedsiębiorstwo Instalacji Przemysłowych. Inspektorem nadzoru była mgr inż. Helena Matysiak.
Równolegle zlecono projektowanie instalacji hydrowęzłowej umożliwiającej likwidację starych kotłowni i włączenie ogrzewanych przez nie budynków do centralnej ciepłowni. Ze względu na wielkość przedsięwzięcia podzielono je na trzy etapy. W 1974 roku dokonaliśmy pomyślnego rozruch dwóch kotłów WLM 5 Gcal/h wraz z magistralą ciepłowniczą na odcinku Centralna Ciepłownia do Fabryki Fiolek i Ampułek. W następnych latach uruchamiano kolejne kotły, aż do mocy docelowej 40 Gcal/h.
W całym procesie inwestycyjnym nie brakowało momentów ogromnie stresujących, wymagających wiedzy, rozsądku i odwagi w działaniu. W maju w 1974 r., gdy bolesławiecka PZPR wraz aktywem partyjnym zakładów pracy grabiła w czynie pierwszomajowym trawę pod tak zwanym wieżowcem ówczesnego Urzędu Miasta moi pracownicy przekopywali ulice Żwirki i Wigury, Asnyka, Fabryczną i Chrobrego układając sieci rozdzielcze celem likwidacji czterech dużych, nierentownych, nieekologicznych i wysłużonych kotłowni. Podszedł do mnie naczelnik miasta, towarzysz E. K., i poirytowanym głosem oświadczył, że wywala mnie z roboty za niezgłoszenie robót na tak wielką skalę do czynu partyjnego.
Ponieważ nigdy do partii nie należałem, a także z innych o wiele ważniejszych przyczyn, do utraty pracy nie doszło. W 1975 r., po reformie administracji, powstało Województwo Jeleniogórskie. Utworzono więc niejako na siłę Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej z siedzibą w Jeleniej Górze. Jelenia Góra w stosunku do Bolesławca była pod tym względem głęboko zacofana. Zaproponowano mi dyrekturę, jako że w Jeleniej Górze był taki sam deficyt kadr w tej specjalności, jak wcześniej w Bolesławcu. Propozycję odrzuciłem, przeszkodą było i to, że nie należałem do PZPR. Poleciłem więc znanego sobie jeleniogórzanina W. W., do tego momentu inspektora Okręgowej Inspekcji Gospodarki Paliwowo – Energetycznej.
Było to dla mnie niezbyt dobre posunięcie. Ten, zdawałoby się przyjazny człowiek, znany powszechnie, przede wszystkim jako fotografik, po awansie doznał zawrotu głowy. Zaczął od tego, że zamówione dla Bolesławca wahadła z węglem (zestaw wagonów po 1200 ton) zaczął przeadresowywać na Jelenią Górę. Takie awanturnicze decyzje w środku zimy stawiały bolesławieckich ciepłowników przed perspektywą zatrzymania ogrzewania Bolesławca. Doszło do interwencji Komitetu PZPR w Bolesławcu, a towarzysze dzięki swym wpływom odkręcali sprawę (większość osób z obsady stołków wojewódzkich pochodziła z Bolesławca).
Nie mogłem się ucieszyć z okazji uroczystej wojewódzkiej akademii, na której wieńczono odznaczeniami dokonania dla województwa. Mój wojewódzki dyrektor od kilku miesięcy przyznał sobie order za zbudowanie ciepłownictwa w Bolesławcu, a ja dostałe, dyplom: „Zasłużony dla miasta i zasłużony dla Województwa Jeleniogórskiego”. W końcu, gdy mój jeleniogórski dyrektor zabierał mi zamówioną przed trzema laty dla Bolesławca suwnicę bocznicową do rozładunku węgla, interwencja bolesławieckich towarzyszy, szczególnie pierwszego sekretarza bolesławieckiego komitetu PZPR, była błyskawiczna i straszna – W. W. przestał być dyrektorem. Pozostawił po sobie następcy w spadku telewizor, który stanowił pierwsze wyposażenie jego gabinetu w dniu powołania.
Odszedłem z ciepłownictwa po ośmiu latach, które były i pracą, i rodzajem walki. Po trzydziestu latach otrzymałem również dyplom (nomen omen od prominenta SLD) z okazji jubileuszu 30-lecia Bolesławieckiego Zakładu Energetyki Cieplnej. O tych papierach wspominam, aby naszkicować aurę pewnych zdarzeń. Tak naprawdę liczy się osobista satysfakcja z tego, czego jako bardzo młodzi postanowiliśmy i mogliśmy dokonać. Mile wspominam on wiele osób zaangażowanych w to dzieło: z imienia wymieniam zawsze Rajmunda Burcharda, Andrzeja Bukowskiego, Mariusza Majkowskiego, Czesława Iwanowskiego, Eugeniusza Podulkę, Helenę Matysiak, Janinę Korbiel, Kazimierza Cichonia, Ratajczaka, także współpracowników z 53 osobowego personelu: m. in. Prysaka, Antoniego Szpilę, Jana Ślusarka, Włodzimierza Krężela, Eugeniusza Kwiatkowskiego i Zofię Czechowską.
Dodam jeszcze tylko na końcu to, że zrealizowaliśmy pewien etap o standardach technicznych najnowocześniejszych w tamtym czasie, w PRL-u. Perspektywicznie zamierzaliśmy, w imię higieny zdrowotnej ludności i wyzwań ekologicznych dla obszaru miasta i powiatu, objąć ogrzewnictwem z dala czynnym – możliwie największą ilość odbiorców, aby zdjąć z nieba chorobotwórcze dymy.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że choć wyeliminowaliśmy – tworząc systemem ciepłowniczy dla Bolesławca – plagę trucia powietrza spalinami węgla brunatnego, i marnotrawstwo, idące w miliony mało sprawnych ogrzewań indywidualnych, to paliwo (miał węgla kamiennego) spalane w obu wysokosprawnych ciepłowniach: miejskiej i przemysłowej, też z czasem zostanie zastąpione bardziej ekologicznym – choćby mazutem, olejem opałowym, a nawet gazem. Współcześnie najnowsze technologie stanowią wyzwanie, wymagające ogromnych nakładów inwestycyjnych i aby temu sprostać sprzedaż ZEC-u KGHM-owi, to może i dobre rozwiązanie.
Młodym czytelnikom, nie pamiętających tamtych czasów dodam więc kilka szczegółów, aby mogli zrozumieć, jaka przepaść cywilizacyjna oddziela tak różne okresy w historii Polski. – Wtedy nikt nie słyszał o ananasach, czy bananach w sklepach spożywczych: Chłopców, czy dziewczęta w kolorowych skarpetkach nazywano „bananową młodzieżą”. Pomarańcze można było kupić w okolicach Bożego Narodzenia: kubańskie – małe i zielone; Nie było czekolady namiastką były wyroby czekolado-podobne. – Nawet mięso, później, jeśli było, to tylko na kartki. Radzieckie telewizory, eksplodujące w mieszkaniach można było kupić wyłącznie spod lady za łapówkę.
System ciepłowniczy w Bolesławcu prawdopodobnie był jedyny, nie tylko na Dolnym Śląsku, ale może nawet w skali kraju: uwzględniając miasta podobnej wielkości, a nawet większe. – Do Bolesławca przyjeżdżali notable z innych miast, aby podpatrywać, szkolić się. Pierwsze podobne systemy ciepłownicze, zaczęto budować sporo później w Wałbrzychu i w Jeleniej górze.
Dzięki nowoczesnemu ciepłownictwu Bolesławca wzrosło zainteresowanie miastem inwestorów z dużych miast wojewódzkich budową w Bolesławcu przemysłu o technologiach wymagających dużych ilości ciepła i o wysokich parametrach. – Mogły się rozbudowywać : Fabryka Fiolek i Ampułek, Zakłady Doświadczalne Elektroniki Próżniowej, Zakłady Elementów Wyposażenia Budowlanego, Zakłady Chemiczne Wizów.
Łódzkie Zjednoczenie Przemysłu Włókienniczego oddelegowało do Bolesławca projektantów BIPROWŁÓK (Biura Projektów Przemysłu Włókienniczego), którzy podjęli prace projektowe celem uruchomienia w naszym mieście największego w Polsce zakładu tkanin technicznych, mogących zatrudnić docelowo ponad 3 tys. kobiet.
Dzięki systemowi ciepłowniczemu w Bolesławcu przyśpieszono i wybudowano o wiele więcej mieszkań, aby sprostać wyzwaniom tak poszerzającej się podaży miejsc pracy. Większość mieszkańców osiedli wybudowanych rejonach ulic Kilińskiego i Kosiby pochodzi spod Zgorzelca i Lubania. Miało też powstać (niestety nie zrealizowane z powodu stanu wojennego osiedle mieszkaniowe w rejonie ulicy Garncarskiej: jego fragment, to singiel – budynek Urzędu Skarbowego).
– Tak więc było się z czego cieszyć, choć nie do wszystkich ta świadomość docierała wtedy, a wcale teraz.
Impresja 1 – eksploatacyjna
Czytelnik zapewne umiera z ciekawości, jak poradziliśmy sobie z rozruchem I etapu instalacji technologicznej ciepłowni: tj. 2 kotłów WLM 5 (kotły systemu La Monta z wymuszonym obiegiem) i sieci przesyłowej?
– Nie było łatwo! Jak wcześniej wspomniałem poszczęściło się z dość szybkim zatrudnieniem średniego personelu technicznego na stanowiska mistrzów zmianowych dla całodobowej pracy ciepłowni za wyjątkiem Czesława Iwanowskiego, który posiadał uprawnienia do dozoru pracy kotłów – pozostałą trójkę musieliśmy szkolić sami i zdawali oni we Wrocławskim OIGP (Okręgowy Inspektorat Gospodarki Paliwowo-Energetycznej) egzaminy kwalifikacyjne na dozór i eksploatację urządzeń energetycznych poszczególnych grup. Ponieważ dotyczyło to całej załogi w zakresie eksploatacji, to właśnie oni potem szkolili innych: palaczy, pompowych, operatorów sieci, elektryków zmianowych, obsługę zmiękczalni wody technologicznej, urządzeń nawęglających, etc.
Jak to bywa, terminy rozruchu przesuwały się w nieskończoność. Dla przykładu przytoczę perypetie z bocznicą kolejową, która miała być wielkim, ekonomicznym dobrodziejstwem, bo eliminowała kosztowny dowóz samochodowy tysięcy ton miału węgla kamiennego ze stacji do ciepłowni.
Kolejarze chadzali na odbiory techniczne bocznicy z toromierzem i ustawicznie mierzyli odchyłki na łukach rzędu 1000 części milimetra, nie odbierając bocznicy – podawali wciąż nowe terminy ich usuwania.
Kolej i teraz jest państwem w państwie, ale wtedy była mocarstwem: bardzo trudno było ściągnąć wykonawcę bocznicy PRK – Katowice (Przedsiębiorstwo Robót Kolejowych), które gdzieś odpłynęło w dal innych priorytetów RWPG IRada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej – oficjalna nazwa gospodarek Europy Środkowo-Wschodniej połączonych ze Związkiem Radzieckim).
Wiedza o tym, że tak trudno ich ściągnąć sprawiała, że kolejarze stawali coraz bezczelniejsze kryteria odbiorowe, tak jakby to były jakieś współczesne promy kosmiczne, a nie bocznica w małym miasteczku. Oburzało nas to, tym bardziej im częściej chodziliśmy na te odbiory na skróty po ich torowisku, które było tak rozkolebane, że w wolno przetaczanych towarowcach buraki podskakiwały na pół metra w górę.
Wreszcie przyszliśmy po rozum do głowy: zaprzestaliśmy podbijania na łukach podkładów pod torami i zleciliśmy to stacji Bolesławiec; – Nie przyjęli zlecenia z uwagi na duże zaangażowanie na obiektach własnych, ale podpowiedzieli, że zrobią to ich ludzie po godzinach, za stosownym, nie małym wynagrodzeniem. – I tak oto bocznica została odebrana ale był już listopad i mrozy lada dzień.
Gdy to już było z głowy, pośpiesznie przystąpiliśmy do prac rozruchowych: fosforowania, płukania kotłów, płukania instalacji, napełniania instalacji, prób ciśnieniowych na zimno i wreszcie najazdy na ciśnienia i temperatury na gorąco. – Należało osiągnąć parametry próbne (przekraczające stosownie nominały) najpierw na kotłach, potem z wykorzystaniem zmieszania dla stopniowego wygrzania sieci na kolektorach wyjściowych pomp sieciowych.
Gdy wgapialiśmy się w skupieniu mnichów buddyjskich na przemian na tabele ciśnień i temperatur i przyrządy pomiarowe szaf sterowniczych, w drgające czerwone wskazówki ciśnieniomierzy, rysiki indykatorów termometrów piszących przetoczył się grom wybuchu, strop zatańczył pod nogami, tafle szyb szklanej ściany okien o wysokości hali kotłowej runęły kaskadą jazgotu tłuczonego w dziesiątkach kilogramów szkła. W ułamku sekundy przestaliśmy cokolwiek widzieć ogłuszeni do bólu sykiem duszącej gorącem pary. Przemknęła mi przez głowę myśl, czy żyję i czy to jest myśl ostatnia?
– Nie była ostatnia: zaraz potem przypominałem sobie algorytm kroków ratowniczych w sytuacji wybuch kotłów: po pierwsze należało wyjeżdżać błyskawicznie z paliwem na maksymalnych prędkościach rusztu wędrownego, zamykać zawory na sekcjach ekranów kotłowych dla zapobieżenia wypływu wody, a tym samym ratowania kotłów przed przepaleniem.
Działania nasze utrudniał brak widoczności. Przekrzykując syk pary, próbowaliśmy się policzyć i wykonywać to wszystko co do ratunku konieczne, kwitując jeszcze głośniej zagrożenia już wyeliminowane. Po minutach rozciągniętych w nieskończoność para ustępowała, a syk malał. Dopiero wtedy ktoś nawet dziwnie spokojnie powiedział, że wy…bało dekiel na kolektorze wyjściowym pomp – puściły spawy.
Impresja 2 – eksploatacyjna
Mimo, że to listopad, nic nie zapowiadało zimy. – Może tylko to, że co dzień dzwonił pierwszy sekretarz komitetu miejskiego, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i upewniał się, czy wiem, że zasiedlili bloki osiedla Piastów przy ciepłowni: 2. tys. mieszkańców, które to bloki, jak również parę innych obiektów w Bolesławcu, w tym fabryki zostały podłączone do nowej ciepłowni.
– Odpowiadałem, zgodnie ze stanem faktycznym, że wszystko w ciepłowni i w całym systemie jest sprawdzone, sprawne, gotowe do ogrzania odbiorców, a paliwo – miał węgla kamiennego w liczbie 5 tys. ton leży na składzie ciepłowni, nad zsypami do galerii zautomatyzowanych przenośników, podających to paliwo do bunkrów nad kotłami. – Informowałem, że czekamy tylko na spełnienie 2-go warunku rozporządzenia Ministra Energetyki, tj. na odpowiednio niskie temperatury mierzone przez kolejne 3 dni.
Lejący od ponad tygodnia deszcz też nie zapowiadał zimy. – I tak oto minął dzień, wieczór i nastał ranek: cały w bieli świeżego śniegu, z dramatyczną odmianą temperatury z + 6 na – 10 st. C.
Od 5:00 rano zaalarmowany przez mistrza zmianowego doszedłem, a raczej ślizgałem się, to na nogach, to na kolanach, często na siedzeniu, te 2 km dzielące moje mieszkanie i ciepłownię. Po drodze widziałem bezradnych ludzi usiłujących rozruszać swe nieposłuszne samochody. – Zima zaskoczyła wszystkich i wszystko. Mokre jeszcze do niedawna mechanizmy wszelkiego rodzaju zespawał znienacka mróz w nieprzyjazne monolity.
W ciepłowni zobaczyłem ludzi walących się z nóg. Wszyscy pracownicy zmiany, nie wyłączając palaczy i pracownic laboratorium umorusani pyłem węglowym, wklejonym w pot, rąbali bezskutecznie czym popadło, stojące grudy węgla, na przesuwających się pod nimi taśmociągach. Nikt nie potrafił wykrzesać z pamięci, jakiegoś choćby troszeczkę wiarygodnego remedium na taki stan rzeczy.
– Dramat zaczynał się tuż po oderwaniu przez spychacz z hałdy koszmarnej bryły zamarzłego miału, na której kilofy pracowników dźwięczały ostro w mroźnym powietrzu, odbijając się sprężyście w nieprzewidywalnym kierunku. Spycharkowy jeździł po rozdrobnionych, ciągle za małych ilościach tego urobku, aby przekształcić go na powrót w miał bez znaczących rezultatów.
Przyszła pierwsza zmiana i już teraz w liczbie ok. 20 osób, rąbiąc czarne bryły lodowe, przerzucaliśmy się pomysłami.
Zrozumiałem, że w podobnej sytuacji bezradny był i Hitler pod Stalingradem, i kto zwyciężył – armia czerwona, ale na prymitywny sposób: technika zawodziła, a tylko nowe zastępy ludzi z karabinami na sznurkach robiły robotę.
Pobiegłem do telefonu. Na szczęście nie zamarzł. Numery do dowódców bolesławieckich jednostek wojskowych znałem na pamięć, jeszcze z czasów konsultacji umów na ciepło dla wojska. Nie mając poczucia upływu czasu (stres), martwiłem się że nie złapię gościa, który tym wojskiem, tak naprawdę, rządzi. – A było blisko południa, nie rano: jak mi się wydawało.
Dodzwoniłem się. Błyskawicznie pojął o co chodzi i zadecydował, że przyśle mi dwa plutony (60 wojaków) i dwa ciągniki czołgowe. – Słuchałem pokrzepiony, jak wydawał rozkazy nim zakończyliśmy rozmowę.
Ten chwilowy błogostan ustąpił, gdy z wysokości mego biurowego okna, na piętrze, dostrzegłem gromadzący się przed parkanem i bramą tłum mieszkańców z nowego, skostniałego z zimna osiedla Piastów. – Wyobraźnia mówiła mi, że jak na Piastów, to brakuje im tylko łuków, toporów i maczug.
Dzwoniące jednocześnie we wszystkich pokojach telefony sprowadziły mnie na ziemię. – Od przybycia do ciepłowni byłem po raz pierwszy w moim biurze. Podniosłem słuchawkę, w której kipiał pierwszy sekretarz. – Nim doszedłem do głosu, dowiedziałem się, co jemu zrobią i co on mi zrobi. – Wyjaśniłem mu sytuację. – Wiadomość o pomocy wojska pocieszyła go. – Powiedział, że rozmawiał z moim dyrektorem Z. S. i że obiecał mu, że go wyleje z roboty? Zapytałem go dlaczego nie mnie? – Zapewnił mnie, że też, ale jak skończy się ta cala chryja!
– Po chwili na telefonie był już mój nowy od niedawna dyrektor Z. S. (stary Andrzej Robak -Bukowski awansował na wicewojewodę jeleniogórskiego). – Powiedział to samo co sekretarz, tylko bardzo brutalnie. Wiedziałem na co go stać: w Bolesławieckim Budowlanym (BPB) był kadrowcem i partyjnym uchem. – Ankietował pracowników znaczonymi chytrze ankietami, sondując poglądy polityczne i nastroje.
Wojsko niestety nie dojechało, pomimo że dowódca zaklinał się że wyjechało z jednostki. Wysłany na zwiady mistrz zmianowy: Gienek Kwiatkowski zameldował, że mróz dopadł dwa czołgi i dwie ciężarówki wojaków i unieruchomił tuż za bramą jednostki. Gdy dzwoniłem ponownie do dowódcy – był w kropce: jak ich wyśle na pieszo, to nim dojdą, muszą wrócić na posiłki, bo wojska nie wolno mu głodzić, a z tego wychodzi mu, że stale musieli by być w drodze, a to nonsens. Wojsko zawiodło. W ruskim pod Stalingradem, myślałem sobie, nie mieli takich sentymentów.
Węglowo-lodowa obstrukcja trwała do zmiany wiatrów aż 3 doby. – Ze zmianą wiatrów przyszło ocieplenie. – Za to roboty nie przyszedł mój nowy dyrektor Z. S. – Sekretarz dotrzymał słowa – o mnie zapomniał.
Przepraszam za brak imion zapomnianych po upływie czasu.
Stanisław Broniszewski
Słuszna uwaga nKostasa co do formy utrwalenia tekstu. Proponuję p. Stanisławowi zgłosić tekst (może z fotografiami) do Kolegium Redakcyjnego Rocznika Bolesławieckiego, którego red. naczelnym jest Edmund Maliński. Pozdrawiam.
Zachęcałbym do opublikowania wspomnień w trwalszej – papierowej postaci.
Znam podobne w duchu opowieści. Oddają coś bezcennego – ducha i atmosferę PRL, gdzie często ludzie z zaangażowaniem i bohaterstwem próbowali tworzyć, budować, ułatwiać życie.
Dziś, zwłaszcza młodzi, potrafią wypominać, że coś powstało dzięki komunie, że ludzie wykształcili się dzięki komunie… A najczęściej dobro i postęp powstawały właśnie WBREW komunie!
Teraz, gdy już wystygły we mnie emocje związane z pisaniem tego tekstu, błądząc w myślach po innych, nie przedstawionych w nim zdarzeniach – dostrzegam, że w dobie budowy autostrad i stadionów w Polsce, mogą się wydać błahe a nawet bez znaczenia.
(…)
dodany tu tekst i pozostałe dodane wątki są już na górze w tekście głównym – Bernard
(…)
Proszę P. Bernardzie o ewentualne dołączenie tego podskryptu do tekstu głównego.
Pozdrawiam
S.B.