Ilekroć nadchodzi pora przygotowań do wigilijnej wieczerzy z tą jakże odświętną szatą domu pełną aromatów potraw, od bigosu po makowiec, karpiowi darowałem życie i puściłem go na wolność w pobliskim stawie, zatem ilekroć pachnie wigilią, tylekroć wracam pamięcią do klimatów z lat sześćdziesiątych, jakże innej rzeczywistości bo budowanej na kulturze narodu w większości hołdującego w dobrym znaczeniu tegoż słowa, szacunku do kromki chleba i z autorytetem do ojca i matki, i umiano rzetelnie oddzielić religię od polityki, natomiast patriotyzmem nie wycierano sobie gęby.
Nie wiedzieć dlaczego przypomniałem sobie jedną ze zwrotek wiersza który dziwnie mnie rozmiękcza:
W chacie wieczorowej kasza ze skwarkami,
światło ognia od pieca pozłacało głowy,
wtedy to my byli najbogatsi we wsi,
tyle mieli talarów…? Skąd, my byli zdrowi !
Właśnie wtedy łamanie się opłatkiem, jednocześnie zobowiązywało do wybaczania i zapominania starych grzechów sąsiadów czy innych bliższych niż koszula, bo wiedziano, wtedy wiedziano że każdy człowiek ma swoje chwile słabości, stąd ta jego ułomność w popełnianiu błędów zwanych też kleksami których nie jest w stanie wywabić żadna bibuła, ale istniała pokora, to przyznawanie się do starej prawdy, że jedyna doskonałość to czas.
Mam nadzieję, że nie tylko ja odbieram tak ten wieczór, który to wieczór ten szczery, prawdziwy gdzieś się zapodział, pomimo globalnego ocieplenia klimatu, bo o zmierzchu, bynajmniej w mojej wiosce, ludzie się zamykają (dosłownie i w przenośni). Co zaś do miejsca przy stole dla wędrowca, o którym to wędrowcu zamożniejsi gadają „łajza”, obecnie jest zajęte, bo z Anglii przyjechał syn ze swoją żoną, a jakiś wędrowiec nie będzie się szwendał po chacie i nasłuchiwał o czym domownicy gadają.
Ja jednak jestem dobrej myśli, w głębokiej zadumie nad płytkim talerzem, że mowa ludzka nie jest na straconej pozycji, bo dzisiaj o północy 24.XII. 2011 anno domini, może też być annus mirabilis, zwierzęta przemówią ludzkim głosem, mój karp też i nie ukrywam że czuję się lepiej, dlatego:
W zastałych kałużach perlą się srebrniki,
złocistym rubelkiem drwi księżyca oko,
dziad z torbą po prośbie, starzy kolędnicy,
zaglądają do okien śląc pobożne słowo
I pod tym się podpisuję, ja Ryszard Adam Gruchawka. Z pokorą.