Mamy już dawno za sobą absurd, jakim jest „cisza wyborcza”. Niczemu nie służący czas, gdy uwaga wielu nastawiona jest na tropienie faktycznych i wyimaginowanych przypadków „łamania” prawa, które chroni nie wiadomo kogo i nie wiadomo przed czym. Równie dobrze można by ustanowić prawo, że w sobotnie popołudnia nie można wypowiadać słów na literę „w”.
Absurd „ciszy wyborczej” przebija jednak smutna rzeczywistość ciszy powyborczej. To sytuacja, gdy po wzmożonej aktywności społeczno-politycznej kandydatów do różnych mandatów (ten stan pojawia się również po wyborach samorządowych) następuje całkowite wycofanie się na poprzednio zajmowane pozycje. Kandydaci, którzy mieli np. swoje zdanie na każdy aktualny temat tracą zainteresowanie jakimikolwiek tematami. Aktywność na przeróżnych polach zastępuje kompletna stagnacja.
W skali krajowej, po wyborach parlamentarnych ci, którym udało się wygrać wybory stają się bardzo aktywni. Przegrani tracą natomiast stopniowo swój pęd do działania wraz z utratą zainteresowania nimi mediów. Inaczej wygląda to jednak na prowincji. Wygrani zamieniają przestrzeń publiczną, w której jeszcze niedawno się rozpychali, na rzecz warszawskich salonów i zajmują się sobą. Z przegranych uchodzi z kolei całe powietrze i też zajmują się sobą, tzn. wracają na te poprzednio zajmowane pozycje.
Na prowincji wyraźniej ten mechanizm daje się odczuć przy wyborach samorządowych. Pierwsza sytuacja, dotycząca wygranych, jest to proces „sublimacji” samorządowej reprezentacji lokalnego ludu i odrzucenia od niej członu rakiety, która służyła tylko wyniesieniu jej na orbitę. To całkiem uzasadniony proces dla tych wybranych, którzy już z samej tej racji wiedzą przecież najlepiej, co powinno się dalej dziać. Natomiast bardzo przykry dla tego naiwnego „paliwa wyborczego”, którym są całe listy kandydatów, pracujących w sztabach wyborczych. W jednej chwili okazuje się bowiem, że nie bardzo potrzebne są już komukolwiek ich pomysły i chęć pracy dla deklarowanego przez komitet wyborczy zmieniania świata.
Czas po wyborach inaczej jeszcze wygląda na prowincji, gdy związany jest z wyborami parlamentarnymi. Każdy mógł zaobserwować w tej kampanii wyborczej niecodzienną aktywność kandydatów. Niektórzy tę aktywność rozpoczęli nieco wcześniej, żeby tak wprost nie być posądzanym o tani koniunkturalizm. Wprawdzie trudno się dziwić tej aktywności w kampanii, boć ona po to właśnie jest. Warto jednak zwrócić uwagę na coś, co nie jest wytłumaczalne li tylko kampanijnym zgiełkiem, obliczonym na poklask wyborców (de facto należałoby to nazwać „pogłosem” wyborców, ale to nazwa zarezerwowana jest już dla partyjnego organu PO). Bo kandydaci oprócz zwykłego piaru dzielili się też z wyborcami swoimi pomysłami na różne działania oraz ideami, które chcieliby urzeczywistniać. Ja rozumiem, że gdyby wygrali wybory, to zostaliby uzbrojeni w odpowiednie narzędzia do ich realizacji. Tzn. wiem, że tak to mogą przedstawiać, bo sam nie bardzo wierzę w zbytnią sprawczość prowincjonalnych posłów czy senatorów. Tak czy inaczej jednak część z tych działań oraz idei jest do zrealizowania również w sytuacji obecnej. To, co jednak charakteryzuje tę sytuację, to cisza, cisza powyborcza.
Wyborcy mają więc prawo pytać, czy te deklaracje, zobowiązania, obietnice, czy to było coś autentycznego, czy tylko czcza gadka? Czy ci kandydaci byli prawdziwi wtedy, gdy prosząc o nasze głosy demonstrowali swoje najwyższe walory do tego, by reprezentować nas w Sejmie i w Senacie, czy teraz, gdy nie spełniwszy swoich ambicji wrócili do swojego poprzedniego życia? I wreszcie, o co tak naprawdę im chodziło? Czy o to, żeby wraz ze swoimi wyborcami zmieniać coś również w tej lokalnej skali, czy raczej o to, by wybiwszy się na prestiżową pozycję, móc na nas patrzeć z lotu poselskiego bądź senatorskiego dobrobytu? Ja wiem, że taki poseł bądź senator mógłby być pełen zapału do dyrygowania swoimi wyborcami, z wyżyn swej pozycji, dla zrealizowania tego czy owego. Ale pytam, czy to i owo nie udałoby się zrealizować bez prestiżu i dobrobytu parlamentarnej pozycji?
Przyznam, że ten tekst chciałem umieścić na „bobrzanach” już sporo wcześniej. Wstrzymałem się, gdy zauważyłem inicjatywę Przemysław Moszczyńskiego, który zaproponował spotkanie byłych kandydatów parlamentarnych. Miałem nadzieję, że w końcu się pomyliłem w ocenie kolejnego procesu powyborczego stygnięcia materii. Ale okazało się, że to był tylko nikły ognik.
Czy zatem ta cisza, to już trwała sytuacja, do kolejnych wyborów, czy jednak jest szansa na zmianę?