Nic gorszego zwycięskiej partii nie mogłoby się przydarzyć: wygrać wybory w okręgu (w procentach 40:28), a jednocześnie je przegrać. Bo to niewątpliwa przegrana, gdy traci się jeden mandat w stosunku do stanu posiadania z poprzedniej kadencji Sejmu. A to przytrafiło się Platformie Obywatelskiej w naszym, jeleniogórsko – legnickim okręgu wyborczym.
PO miało tu jeszcze przed miesiącem sześciu posłów. W przyszłym Sejmie będzie ich tylko pięciu. Jeden mandat partia musiała oddać na rzecz Ruchu Palikota. Ani Prawo i Sprawiedliwość ani Sojusz Lewicy Demokratycznej nie straciły żadnego mandatu. Sytuacja Platformy stała się wręcz groteskowa: tak wysoko wygrała w okręgu z PiS-em, a będzie miała stąd w Sejmie tylko o jednego posła więcej niż konkurent.
Wyniki wyborów weryfikują zresztą też inne dobrotliwe mity, które w Bolesławcu tworzono dla dobrego samopoczucia ludzi żywotnie zainteresowanych wciągnięciem na parlamentarne ławy swoich pupili. Teraz jesteśmy świadkami budowania świadomości zwycięstwa Dariusza Kwaśniewskiego. Niewątpliwie jego wynik wyborczy jest sukcesem dla niego samego. Ale to wszystko. Wystarczy przypomnieć wynik Cezarego Przybylskiego z poprzednich wyborów (ponad 8 tys. głosów), by zobaczyć, że poprzeczka przed tegorocznym kandydatem PO z naszego miasta była jeszcze wysoko.
Zresztą co do Dariusza Kwaśniewskiego, to bez ironii trzeba zauważyć, że tą kolejną, prestiżową przegraną (sejmik, prezydentura, sejm) zdobył polityczną „Koronę Himalajów”. Te trzy czarne diamenty weń wetknięte to temat do przemyśleń i dla niego i jego otoczenia politycznego. Mówi się, że do trzech razy sztuka. Lider bolesławieckiej Platformy, Karol Stasik, pozwolił sobie na dwie takie prestiżowe przegrane (sejm i prezydentura) i zrezygnował z kolejnych startów w politycznych konkurencjach.
Próbuje się też w bolesławianach wzbudzić poczucie winy, że znowu okazali się tak mało wyrobieni społecznie, iż nie potrafili zrozumieć konieczności postawienia na jednego kandydata. Tu już proste rachunki poddają część odpowiedzi, że tak czy inaczej było to mało możliwe. W sumie na bolesławieckich kandydatów oddano w całym powiecie ponad 7 tys. głosów. Gdyby wszystkie one poszły na konto jednego z nich (a tak przecież by się nie stało, gdyby nawet wystartował tylko jeden kandydat) to i tak z góry nie można było przewidzieć, kto nim powinien był być. Wbrew bowiem głoszonej przez niektórych oczywistości, to nie tylko kandydat PO miał taką szansę. Również na liście PiS-u wynik w granicach 7 tys. głosów dałby mandat poselski.
W tej sprawie zresztą od początku pytałem, czy posiadanie „swojaka” w parlamencie to w ogóle jakaś wartość? Nie doczekałem się odpowiedzi, która w namniejszym stopniu by do tego przekonywała. Teraz czytam w tekście „Bolesławianie, wierni mężowie Donalda” Grażyny Hanaf: Zadziwiające, że w mieście, w którym większość osób przekonana jest, że wszystko można załatwić jedynie po znajomości, nie pomyślano, że własny poseł mógłby też działać według tej samej zasady. To mieści się nadal w wymyślonej dla kampanii Kwaśniewskiego poetyce kandydata jako peerelowskiego załatwiacza. Jeśli więc parlamentarzystą miałby być ktoś, kto za swoją kompetencję poczytuje sobie to, że potrafi po znajomości załatwić to i owo, to ja dziękuję. Nie zagłosowałbym ani na takiego bolesławianina ani nawet na mieszkańca Pułtuska. Co ciekawe Grażyna Hanaf dalej w tym samym akapicie taką postawę polityka określa jako altruistyczną i mającą charakter działania „pro publico bono”. Wielkim altruistą w tym guście jest Zbigniew Chlebowski, ale samolubni wyborcy w Wałbrzychu nie potrafili wznieść się na wyżyny zrozumienia niuansów jego działalności „pro publico bono” i nie wybrali go do Senatu.
Zaskakująca jest też dla mnie kolejna konstatacja z tego samego tekstu: Ma się nieodparte wrażenie, że w tej kampanii na zwycięstwie zależało tylko samym kandydatom. (…) Wyborcy do sprawy posiadania własnego posła podeszli raczej z obojętnością. Jak świat światem, a demokracja nie musi występować z przymiotnikiem „ludowa” to kandydaci na posłów są od tego, żeby zabiegać o głosy, a wyborcy by dawać się skusić ich namowom. Jeśli zatem zależy komuś na czyimś zwycięstwie wyborczym, to na niego głosuje. I czy to jest obojętność czy może wyborczy afekt?
Odwoływanie się do wyborców, by poparli jednego, miejscowego kandydata może przynieść rezultat tylko wtedy, gdy jest z gruntu uczciwą propozycją. I to nie na garb wyborców ma się zrzucać odpowiedzialność za poparcie tego jednego. To politycy muszą najpierw nad tym wspólnie popracować. Ich koncept powinien doprowadzić do jasnej sytuacji wyborczej. Apelowanie do wyborców to już ostatni etap tej pracy. A tym razem, tak jak wielokrotnie w poprzednich wyborach, partie i politycy robili swoje, nie oglądając się na innych. W końcu jeden z kandydatów wydał z siebie błaganie o poparcie jednego z jedenastu, bo to on poczuł się tym, którego bolesławianie powinni poprzeć. Tylko, że niewielu wiedziało: dlaczego? Tym bardziej, że i w samej swojej partii nie znalazł zrozumienia dla koncepcji jednej kandydatury z miasta.
Jeszcze raz powtórze, że wcale nie jestem przekonany o jakiejkolwiek wartości posiadania w Parlamencie jakiegoś „swojaka”. Jednak aby w kolejnych wyborach móc doprowadzić do powodzenia takiego konceptu, to miejscowi politycy już teraz powinni rozpocząć nad nim pracę. Bez takiej pracy już teraz też można przewidzieć, że bez jakichś nadzwyczajnych okoliczność dalej nic z tego nie wyjdzie.