Film „Czarny czwartek” jest dowodem na to, jak trudno na przykładzie losów jednostki dobrze opowiedzieć o wydarzeniach ważnych dla zbiorowości. Dla autorów tego filmu, moim zdaniem, było to zbyt trudne zadanie. Filmowi jednak należy się nagroda – za promocję. Klip Kazika, trailer, akcja na FB, dobry plakat – to wszystko przekonywało, że warto pójść do kina. Przekonywało, ale jednocześnie sprawiło, że rozczarowanie rośnie z każdą minutą filmu.
Pierwszym co razi w tym obrazie jest sztuczność, plastikowość. Sztuczność gry aktorskiej, dialogów. Odniosłem wrażenie, że role dobrych – krzywdzonych i buntujących się robotników i ich rodzin – powierzono amatorom, naturszczykom, ludziom zaangażowanym w ideę robienia tego filmu, ale już nie w warsztat. To razi, aż bije z ekranu.
Kuriozalne jest to, że role złych (film jest potwornie czarno – biały, niemal pozbawiony subtelności, szarości i niejednoznaczności), powierzono profesjonalnym aktorom. Dlatego posiedzenia Komitetu Centralnego wyglądają wiarygodnie, budzą grozę. Genialny Gomułka Pszoniaka, świetny Fronczewski, który pokazał, co potrafi, i inni członkowie KC – to wielki plus tego filmu.
Niestety, Fronczewski pojawia się w tym obrazie około piętnastej minuty i właściwie nic przed jego pojawianiem się nie uzasadnia faktu, że film zaczął się wcześniej.
Żałuję, że nie przerobiono tego filmu, że nie wycięto zbędnych scen aby zyskać jakość. Rozwinięcie wątku posiedzeń KC, słabości Gomułki, strachu przed Rosjanami (mijają dopiero dwa lata od 68 roku), byłoby korzyścią dla filmu. Oprócz tego wystarczyłyby materiały archiwalne. Mielibyśmy kameralny, ale naprawdę dramatyczny film, albo dobry teatr telewizji zamiast tego, co powstało. Ale do tego potrzebny byłby jeszcze dobry scenarzysta.
Kolejną rzeczą, która razi mnie w tym filmie, jest bieda. Coś jak te dziesięć koni udających w „Ogniem i mieczem” szarże tysięcy. Mam wrażenie, że ktoś zrobił film telewizyjny, który postanowił upchnąć do kin w imię stanu konta i bez innego uzasadnienia. Mam wrażenie, że zabrakło kasy i to w trakcie realizacji. Wrażenie potęguje ilość wąskich planów i niechęć do pokazywania skali zdarzeń.
Autorzy tego filmu chcieli opowiedzieć historię. Osobistą, tak osobistą, że zabrakło im dystansu i… moim zdaniem, umiejętności. Ten film powinni zrobić fachowcy, którzy wycisną z tematu co się da, zrealizują go w nowoczesny, atrakcyjny sposób, który dotarłby do szerokiej publiczności, dotarłby do młodych ludzi, którzy mogą tej historii nie znać. Niestety, samo wrzucenie do tytułu jak sloganu reklamowego słów „Janek Wiśniewski padł” nie wystarczy. Te słowa o niebo lepiej, dobitniej i dramatyczniej ograł już Pasikowski w „Psach” i to wysoko stawiając wówczas poprzeczkę.
Problem polega też na tym, że nie wiadomo kim ten Wiśniewski był. To znaczy, kto wie, ten wie, ale motyw Wiśniewskiego jako chwytu marketingowego pokazuje hermetyczność tego filmu. To film dla Polaków i to nielicznych. Film, którego nie znając naszej historii, nie sposób zrozumieć. Nie ma w nim backgroundu, podprowadzenia, wyjaśnienia historycznego tła zdarzeń. No bo powiedzcie mi po obejrzeniu tego filmu, zapominając na chwilę o swojej wiedzy historycznej, kim ten Janek był?
Ignorowanie ignorancji potencjalnych widzów skutkuje tym, że ktoś nieznający historii może pomyśleć, że robotnicy zbuntowali się, bo salceson podrożał i bieda była taka, że trzeba było pożyczać pralkę Frania po 4 złote za godzinę.
Tak jak nie ma historycznego tła, nie ma w tym filmie puenty, bo pokazanie pomnika ofiar i nazwiska bohatera zamiast napisu „Historia oparta na faktach” to nie puenta. To objaw rozpaczy scenarzysty.
Ale nie tylko scenariusz, reżyser i kiepskie aktorstwo zarżnęły ten film. Tragedię, walkę, śmierć, biedę, dramat, napięcie, grozę – to wszystko można w kinie pokazać na wiele sposobów – ale trzeba mieć pomysł, trzeba umieć zbudować napięcie. Tutaj, mam wrażenie, pomysłu zabrakło. Rozdygotana kamera nie wystarczy, zwłaszcza gdy nadużywa się tego środka. To chyba Polański powiedział, a Trier w „Tańcząc w ciemnościach” potwierdził, że jeśli umie się opowiadać historie, to fakt, że kamera lata, nie ma znaczenia.
A propos kamery- nawet zdjęciowo w tym filmie najmocniejsze są sceny w KC. Przez cały film to KC, ci towarzysze, raczej wbrew woli realizatorów, wyglądają najprawdziwiej i najbardziej wiarygodnie.
Temat Janka Wiśniewskiego i tamtych wydarzeń padł, został zmarnowany – film może zniechęcić do poznania naszej historii, bo niestety kinomani wiedzą już, jak historię można w kinie dobrze opowiedzieć.
Nauczka jest jedna – czytać recenzje, a nie marketingowe peany na cześć. A Kazika posłuchać w domu, bo ten podczas napisów końcowych w kinie w Bolesławcu został ściszony. W sumie zrozumiałe, bo mógłby zburzyć poczucie zmarnowania 16 złotych na bilet.
o tym samym inaczej:
http://tygodnik.onet.pl/33,0,60033,trzy_ballady_ojanku_wisniewskim,artykul.html