Zbliżają się wybory samorządowe czyli lokalny festiwal demokracji, jeśli już trzymać się tej retoryki o wyborach jako największym święcie rządów ludu. Póki co ujawniają się powoli, oj jak powoli, kandydaci na prezydenta Bolesławca. W naszym mieście nie miewaliśmy dotąd debat czy zwykłych dyskusji o pryncypiach samorządowej rzeczywistości. Spróbuję coś takiego zainicjować. Pewną refleksję wzbudziła bowiem we mnie deklaracja Dariusza Jancelewicza, który jako jeden z prezydenckich kandydatów pojawił się w rozmowie telewizyjnej w tv „Łużyce”.
Z góry przyznaję, że znam Darka Jancelewicza, choć raczej słabo, i tylko z boiska, bo niegdyś wspólnie grywaliśmy z kolegami na sali w nogę. Zauważyłem wtedy, że jest człowiekiem upartym, nieustępliwym, pracowitym i odważnym, przynajmniej w zakresie, który wiąże się z kopaniem piłki. Jako taki polityk miałby więc niezłe predyspozycje do bycia prezydentem. Szkopuł w tym, że Dariusz Jancelewicz twierdzi, iż nie jest politykiem, bo „władza to dla niego funkcja społeczna i zaspokajanie potrzeb ludzkich„.
Ale bycie prezydentem miasta to funkcja w swej istocie polityczna. To samo clou polityki. Oczywiście rozumiem tu politykę w sensie klasycznym, jako (za Arystotelesem) roztropne dbanie o wspólne gospodarstwo. W tym sensie najlepszym prezydentem może być tylko najlepszy polityk. Bo ten polityk to po prostu dobry gospodarz, który ma przy tym wizję rozwijania gospodarstwa i wykorzystywania dla jego dobra wszelkich zewnętrznych okoliczności. To także osoba, która potrafi zjednywać dla tych celów innych i umiejętnie łączyć ich pracę dla wspólnego dobra.
Mało tego, choć to już nie wynika z arystotelesowskiej definicji, to uważam, że taki polityk powinien mieć też swoje polityczne poglądy. Niekoniecznie musi być członkiem jakiejkolwiek partii, ale wyborcy powinni wiedzieć, jakie ma podejście do spraw gospodarczych, co myśli w kwestiach społecznych i jaki ma światopogląd. To są sprawy zasadnicze dla sprawowania potem władzy w samorządzie lokalnym. I nie jest tak, jak niektórzy samorządowcy utrzymują, że na tym poziomie uprawiania polityki to nie są istotne sprawy. Niektórzy z nich dodają, że gdy trzeba naprawić pęknięty wodociąg, to nie ma znaczenia, czy rura jest czerwona, zielona czy może granatowa; trzeba ją po prostu załatać. Możliwe, tylko że w PRL-u też pękały rury, a jakoś na Zachodzie udawało im się łatać je dużo sprawniej i z pożytkiem dla ludzi.
Jeśli zatem słyszę, że ktoś stroni od polityki, to nie mogę poważnie traktować go, jako kandydata na prezydenta. No bo, co chce mi w takim razie zaproponować? Że obejmie tę funkcję społecznie i rozpocznie zaspokajanie potrzeb ludzkich?
Myślę, że zbyt często miesza się politykę z partyjniactwem i to, co jest wręcz piękne w tej „trosce o wspólne gospodarstwo” pląta się z małością partyjnych rozrób i podchodów. Samorządom z pewnością nie jest potrzebne partyjniactwo. Ale polityka jak najbardziej. Gdy próbuje się ją zastępować społecznictwem bądź pięknoduchostwem to zakrawa mi to na amatorszczyznę, której skutkiem staje się coraz trudniejsze do nadrobienia zapóźnienie. Zapóźnienie cywilizacyjne i społeczne.