Zdarzają się zawieruchy w życiu człowieka, kiedy gubi się jak dziesięć groszy, a wtedy nie widzi takiej potrzeby, by naprawiać cokolwiek, nawet jeśli kapie mu na głowę. Zatem jaki byłby sens kogokolwiek przepraszać, bądź oczekiwać zrozumienia, kiedy połowę zimnej drogi przebyło się w sandałach z wikliny?
Żadna radosna droga, kiedy to z utratą rachuby czasu tłukłem się w obskurnych przedziałach pociągów osobowych klasy drugiej, w towarzystwie podejrzanie łamanej polszczyzny i wściekałem się na bilet kolejowy, że jego ważność kończy się za kilka godzin.
Są brzydkie dziewczyny i piękne nadzieje o warkoczach komety, ale jak na razie musiałem tylko wierzyć, że ten szary kamyk w kieszeni to taka pchełka noszona na szczęście.
Też miałem swojego kumpla. Poczciwego, kudłatego burka, lecz był na tyle stary, że z przyzwoitości i szacunku dla swojego skromnego stanu, odszedł z tego świata. Najwyraźniej nie rajcowały go nazistowskie zastrzyki.
Wracałem do cywilbandy. Jeszcze parę dni temu byłem żołnierzem z radziecką pepeszą, teraz miałem w planach postawić wigwam, wbrew wszystkim jutrom i spłodzić syna z poukładanymi szufladkami.
Nie chciałem pukać do drzwi rodzinnego domu. Zapamiętanej chaty, dziwnie i zawsze stojącej tuż za pierwszym zakrętem drogi. Marzyło mi się zmajstrować coś oryginalnego, coś na wzór stylowego kominka ze znalezionych agatów na podlwóweckich polach.
Określałem się we włóczędze donikąd z rysem matki zatrzymanym w pamięci jaskrawszym od twarzy ojca. Beznamiętnie wchodzącym w głębokie zamyślenie, skrzywionym ostrzem rosyjskiej żyletki, kiedy to matka pachniała po niedzielnemu drożdżowym ciastem, sosnowym drewnem i szarym mydłem.
Ojca poznawałem po najpiękniejszym zaroście świata, oddechu równemu zapachowi czyszczonej cygarniczki i po rękach – wielkich dłoniach wyrzeźbionych z egzotycznego kawałka drewna, bogato ubarwionego licznymi słojami.
—————————————————————-
Tak zaczyna się nowa książka Ryszarda Adama Gruchawki. Na kolejny fragment zapraszamy za tydzień.