Dosyć dokładnie przyglądam się temu, co mają do powiedzenia kandydaci na prezydenta. Wybory nadchodzą wielkimi krokami, a mnie nadal nie przekonuje żaden z przedstawicieli promowanych ugrupowań. Nie mówię nawet o programach wyborczych, bo w tym temacie posucha panuje okrutna, mówię o wiarygodności kandydatów i kiełbasianych przekazach, które wysyłają do nas, prostych wyborców. Coraz więcej w nich jadu. To pewne, ale przecież i naturalne, wszak kiełbasa wraz z upływem czasu może wzbogacić swój skład o nowe elementy.
Dziś jednak moje zdziwienie sięgnęło zenitu. Choć może z racji niskości lotów wypowiedzi kandydata był to raczej nadir? Kandydat, podczas spotkania ze studentami, przyznał bowiem oficjalnie, że… napisał swoją magisterkę w ciągu 11 dni. Tłumaczył nawet, że jego żona przerabiała jego notatki na bardziej przyswajalną formę, a teść zajmował się jej przepisywaniem. Kiepski żart? A jeśli nie, to jak ocenić procentowo udział żony w tworzeniu tego „dzieła”? Jak wytłumaczyć autorstwo takiej pracy? I co gorsze, jak później zmotywować studentów do pracy naukowej?