Od wczesnej młodości miotałam się między patetycznym patriotyzmem spod znaku Piotra Skargi, Adama Mickiewicza i Jana Matejki a groteskową refleksją czerpiącą swe stylistyczne soki od Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka.
Jednak ponieważ wstydziłam się patriotycznego patosu, zwykle bliżej mi było do patriotycznej błazenady.
Myślałam, że skoro żyję w wolnej Polsce, uda mi się uniknąć wzniosłości i mesjanistycznej frazeologii. Że mój dyskurs o Polsce będzie zawsze dyskursem zdystansowanym. Że będzie to tylko komentarz do czyjegoś mówienia. Że da się żyć, nie uczestnicząc. Że interpretacja wystarczy. Że znajdę niszę pomiędzy czytelnymi i bezpiecznymi alegoriami.
Tonący statek. Polska Chrystusem Narodów. Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony wobec straconego Smoleńska. Transatlantyk. Tango.
Jednak wczoraj świat moich ojczyźnianych alegorii pękł, a potem rozpadł się z siłą uderzającego o ziemię Tu-154.
Miejsce dawnych obrazów zajmują nowe, wśród których najbardziej sugestywny jest spadający samolot, a nie tonący statek.
Gdybym miała powiedzieć, co robię od wczoraj, narysowałabym Stańczyka w dobrze wszystkim znanej pozie z obrazu Matejki. Stańczyk miałby moją twarz, a leżący na stoliku obok dokument donoszący o utracie Smoleńska zastąpiłabym listą osób, które 10 kwietnia pod Smoleńskiem zginęły.
—————————————————–
Więcej o tym co się stało:
Jerzy Zieliński
Klara
Bernard Łętowski
Fotografie Grzegorza Matoryna z mszy żałobnej w Bolesławcu