O tym, że Vancouver nazywają Vansterdamem opowiedział mi pewien Rosjanin zafascynowany tutejszym liberalnym podejściem do tak zwanych miękkich narkotyków. I o takie właśnie holenderskie konteksty chodzi w parafrazie nazwy miasta. No bo faktycznie, trawa tu tańsza niż wódka piwo czy papierosy, kupić w sumie łatwiej i chować się z tym nie trzeba. Ponadto mieszkańcy raz do roku organizują sobie wielkie palenie przypominające festyn a znalezienie w internecie reklamy „Kup legalnie marihuanę” nie jest trudne.
Tyle, że dla mnie ten Vansterdam to woda. Wszechobecna. Ocean wdarł się w ląd w środku miasta, a właściwie miasto rozłożyło się nad tym wdarciem. Rzeki, dopływy, odpływy, stocznie, porty, przystanie, resztka okrętu ciętego na żyletki, wodne promy i taksówki, mosty podnoszone , zwodzone i obracane tak, aby mogły przepuścić statek i stateczki będące takim samym elementem komunikacji miejskiej jak taksówki czy autobusy.
Mijając w nocy seabusem wielki statek wpływający niemal do miasta ma się poczucie, że ten ocean jest za rogiem. Ten ocean jest za rogiem.