Rok 2010 to rok wielu wyborów. Do urn wyborczych pójdziemy co najmniej dwukrotnie, ale może być i tak, że w lokalach obwodowych komisji wyborczych stawić się będzie trzeba i cztery razy, w przypadku dwóch tur w wyborach prezydenckich i dwóch tur podczas wyborów wójta/burmistrza/prezydenta miasta.
Przed nami rok wyborczy. Każdy z nas wrzuci do urny 5 kart wyborczych, wybierając najpierw Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, a potem swojego wójta/burmistrza/prezydenta i radnych: gminy, powiatu i sejmiku województwa samorządowego. W dojrzałych demokracjach obywatele za najważniejsze uznają właśnie te wybory: głowy państwa, „głowy gminy” i radnych lokalnych i regionalnych. Nasza demokracja też dojrzewa i należy oczekiwać, że frekwencja w tych wyborach będzie zdecydowanie wyższa, niż w przypadku wyborów do parlamentów: sejmu i senatu oraz Parlamentu Europejskiego. Wybory parlamentarne to pole bitwy pomiędzy partiami, a wyniki tych walk partyjnych cieszą najbardziej aparaty partyjne. Inaczej jest w wyborach komunalnych. I choć partie jak oka w głowie bronią proporcjonalnej ordynacji wyborczej w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, powiatach i województwach, to jednak w tych właśnie wyborach znaczna część wybierana jest według ordynacji większościowej: wójtowie/burmistrzowie/prezydenci i radni gminni w mniejszych niż 20 tysięcy mieszkańców gminach. Tylko w wyborach większościowych w okręgach jednomandatowych głos wyborcy nie jest przeinaczany przez różne metody przeliczania głosów (metody d’Hondta czy Sainte-Laguë oraz narzucone progi wyborcze). Warto poszerzać zakres zasady większościowych wyborów, by wyborcy nie zniechęcali się do samego aktu uczestnictwa w wyborach. Tak wiele mówi się o demokracji uczestniczącej. Nie będzie się ona rozwijać, gdy po wyborach wyniki nijak nie będą przystawać do rzeczywistego stanu podziałów politycznych w społeczeństwie, ale dadzą się one wykalkulować na podstawie prostego rachunku nakładów na kampanię wyborczą i obecności w mediach. Tym sposobem tzw. czwarta władza, która siedzi w kieszeni polityków głównie finansujących dział reklam i ogłoszeń, z czego media żyją, staje się kreatorem sceny politycznej i dzieje się to ponad głowami wyborców.