Nadchodzą inni z miasta. Nieco rozbawieni, ale tylko nieco, bo chcą ten chropowaty i brudny dworzec przemeblować na swój gust swoją kulturą. Jak na razie, wyrażają swoje poglądy, ten bunkier uwłacza i obraża inne kultury. Choćby i dlatego, że żyją w tym swoim pieprzonym światku poskładanym z wiórowych płyt.
Co piękne odeszło do lamusa. Bo solidne meble to tradycja, którą czasem można zobaczyć w kolorowych folderach. Moje pragnienie z dala od wodopoju, zbudowanie następnej wieży Babel rękami chłopczyka gotowego do walki bez konkretnej motywacji. Lecz zawsze z procą i z kieszeniami drobnych kamyków, nastawionym bojowo przeciw tym wszystkim tworzącym pakt z wewnętrzną organizacją do małych bitew z ptaszkami.
Ślad się urwał po nawałnicy. Rasiści pospołu z nazistami, ukryli się pod szyldami wielkich korporacji i karteli. Proca została. Dowód chłopięcego przestępstwa, za które zawsze przypomni się ojcowski pasek.
Zatem kusi mnie mój anioł stróż (obecnie na usługach firmy ochroniarskiej), abym rozpędzony świat sprowadził z asfaltowej szosy, na zawsze cichą wiejską drogę i dał spocząć drewnianym nogom stracha na wróble. Czarna ospa zostawia głębokie ślady. Jak wątpliwa wiara na wygnaniu, że mój nic nie znaczący wybór prezydenta uchroni moje małe ojczyzny przed kwaśnym deszczem, plagą szczurów, szarańczą wraz z pożegnaniami pod tablicą odlotów. Bo moda na tenisówki i trampki przeminęła razem z paszportem do ojczyzny Goethego.
Siedem miesięcy spędzonych na wyspie skręconej z kilometrów drutu zwanego elektrycznym pastuchem, pozwoliło mi bym przeszedł metamorfozę, bo wyostrzyło mi słuch, wzrok i smak. Więc z rozrzewnieniem przypominałem swoje miejsce na wsi. W grajdole zawieszonym jakby na dwóch kontygnacjach. Świat trzeźwy i ten na rauszu. Ci zaszczepieni winem taniego sortu, mogło być i francuskie, byleby za pięć złociszy, wciąż się nakręcali w obrębie cichutkiego sklepiku, z siekierką za paskiem i z nożycami do cięcia blachy. Dla przyzwoitości, żeby nikt im nie powiedział, że są śmierdzącymi nierobami.
Sklepowa też patrzyła na takich łaskawszym okiem, bo na zeszyt bez pomruku dawała płyny z prądem, kiedy taki w ręku trzymał bat albo pompkę do roweru. Chociaż jeszcze w nich się kołatał zdrowym serduchem, stary, sowiecki poligon z tamtym wesołym dniem, kiedy to sprzątnęli z hangaru ruskim lotnikom, odrzutowiec z czerwonymi gwiazdami, z dokumentnie pijanym pilotem w kabinie. Na holu z polskim traktorem „ursus”. Potem coś się w nich wyprostowało, rozsłoneczniło, kiedy z korka wybitego z butelki, zrobili spławik. Na miarę skromnych wymagań wędkarza – amatora .
Pomalowali ten spławik barwami narodowymi, na biało – czerwono, by zaznaczyć swoje głębsze myśli, pomimo kaca, że jakby ten spławik nie poszedł głęboko pod wodę, zawsze wypłynie na wierzch. Staram się być tolerancyjny, nawet wobec haseł. Utrzymujących prowokacyjnie łańcuszek pozornej, zawsze głośnej, lecz zakłamanej wspólnoty. Tych z peryferii miasta i tych z kontenerów, niby to solidarnie i hucznie, obchodzących urodziny komornika z imieninami pomysłodawcy gett, dla patologii społecznej. Pijusów, nieudaczników i marzycieli o patronie świętym, który ośmieli się bronić praw oszukanych i pokrzywdzonych, bo to wspólny sedes i kuchnia. Łazienka została podtopiona.
Co nie oznacza, że parasol, prezerwatywa i pani psycholog są zbyteczne do życia w gromadzie. Bez względu na czas i miejsce, drzewa tworzyły i tworzyć będą najpiękniejsze aleje. Nie ujmie temu urokowi nic, nawet kondukt pogrzebowy i ostatnia salwa honorowa. Życie i śmierć, to najwierniejsze małżeństwo. Miłość w tym przypadku jest żałobnikiem.