Poranne odśnieżanie
to, jakby logik rzekł,
przyjęcie dwu przesłanek
zawartych w słowie śnieg:
tej, że upadły anioł
nie wróci tam, skąd spadł,
i tej, że pozostaniem
zbyt skomplikuje świat.
To fragment wiersza Stanisława Barańczaka z tomu Podróż zimowa. Tomu dziś prawie nie do kupienia (a mój egzemplarz ktoś „zapomniał oddać”). Jeśli istnieje coś takiego, jak dojmujące osamotnienie skute lodem i przysypane śniegiem, to o tym właśnie pisze Barańczak. Na białe noce i białe depresje w smutnych miastach jak znalazł.
Trzeba tylko uważać, bo te wiersze, to za oknem i pod butami i to miasto razem dają prawdziwy tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu.
Należy go oglądać z autobusu „Jelcz”
starego typu, w którym okna całkiem czyste
nie są nigdy, z zasady; i należy mieć
miejsce siedzące z dermy pociętej żyletką
przez chuligana z nudów; i należy lekko
mrużyć oczy, by twarze stłoczone, bezkrwiste
(mgliście znane, z widzenia) pokrywały wszystek
szarawy obszar szyby jak lustrzana śniedź;