Władysław Czarnecki miał w czasie powstania 14 lat. Nie mogłem go nie spytać o to, o co pytał Łubieński. Odpowiedział, że nikt na to tak nie patrzył, że wskutek przedwojennego wychowania walka była oczywistością, a wiek nie grał roli. Zebrałem za to pytanie niezły opiernicz od małżonki pana Władysława, Jolanty Ajlikow-Czarneckiej. Że „jak śmiałem”, „jak mogłem”, „jakim prawem”?
Wzburzenie pani profesor zrozumiałem, przyjąłem, przetrawiłem. Jej mąż się nie obraził, a ja przemyślałem temat traktowania ludzi, którzy o nasz kraj walczyli.
Państwo Czarneccy niestety osierocili już Bolesławiec, co ja jako bolesławianin z trudem im wybaczyłem.
Kiedy zaczynałem pracę w tym zawodzie, na narodowowyzwoleńczych rocznicach zawsze do dyktafonu, zdjęcia, kamery, znajdowało się jakiegoś weterana walk, który wspomniał w kilku słowach, jak to było wtedy. Dziś już ich prawie nie ma, poodchodzili. Szukając weterana II Wojny Światowej w końcu rozmawiamy z kimś w rodzaju byłego żołnierza Wojska Polskiego. Różnica wielka, ale dla młodych ludzi nie odróżniających Powstania Warszawskiego od stanu wojennego – różnica żadna.
Spotykam weteranów i byłych żołnierzy na uroczystościach 1 września, 11 listopada, 8 maja. Stoją w pocztach sztandarowych, idą w przemarszach, opowiadają o swoich doświadczeniach. Zapraszani przychodzą, wkładają stare mundury albo przypinają odznaczenia do marynarek. Starają się wytrzymać przydługie uroczystości, mętne przemówienia samorządowców, którzy nawet nie wiedzą, co czytają i nie potrafią poprawnie wymówić tekstu.
Weterani są kwiatkiem do kożucha. Zaprasza się ich, ale się o nich nie myśli. Robią tłum, ale oni nie mówią, tylko do nich mówi się wciąż te same frazesy.
Czasem weterani nie wytrzymują, czasem ich organizm nie wytrzymuje i na narodowowyzwoleńczą uroczystość trzeba wezwać karetkę, jak to było swego czasu pod pomnikiem żołnierzy II Armii Wojska Polskiego. Czas zmęczenie, choroby, starość. Myśl nie moja za to trafna: Nasza epoka nie przedłuża życia, tylko wydłuża proces starzenia się.
Tych najstarszych weteranów zastępują nowi, którzy może II Wojny Światowej nie widzieli, ale przesłużyli w wojsku PRL-u dwadzieścia czy więcej lat, co wystarcza do przynależności do jakiegoś związku, którego przedstawicieli zaprasza się na uroczystości. Staruszkowie w mundurach są, o środowiska kombatanckie się zadbało. Robi się deficyt, a deficyt na bohaterów jest zawsze nie na miejscu. Trzeba dosztukować.