Wreszcie, po napełnieniu koszyka uniosłem wzrok, by przekonać się o tym, że na 578 stanowisk kasowych, które wyznaczały regularną linię wygasania markecianego horyzontu, czynne są dwa. Do każdego z nich podłączał się ogon 30 osób, posiadających gęby jak z kreskówki. Nawet była Kasia bez makijażu. Szok.
Stworzył się w tym markecie, taki rzekłbym, nastrój przedświąteczny, bo zobaczyć coś podobnego o 23 normalnie nie można. W końcu dziewczę przyszło, gdy czaiłem się, a właściwie podrzemywałem, czekając na cud jaki i oznajmiło, że włącza kasę, ale „to potrwa zanim rozłoży”. I tak się opłaciło, bo byłem drugi. Ale trzeci, gdyż dziewczyna z kulkami w powiece, zawołała swojego chłopca, też z kulkami i mimo, że to ona była zgodnie z moim odczuciem trzecia, to moje odczucia dla niej znaczenie miały raczej drugoplanowe i w ten sposób stałem się trzeci.
U wyjścia z marketu był tłumek ludzi. I plecami stał odwrócony chłopak w kurtce SUZUKI. Miał w dłoniach dwie dorodne róże pąsowe. A wyciągnął je z samochodu Ford Sierra, który mógłbym przysiąc, cały był tymi kwiatami wypełniony. Odjechałem. Drogę przebiegł mi kotek.
Potem wchodziłem po schodach i koty się biły. I się myliłem, bo to nie koty były, a jakaś kuna, która tego kota normalnie goniła.
I takie rzeczy, rozumicie. W środku miasta.