Kilka lat temu na niezbyt reprezentacyjnej ulicy w pewnym mieście samotnie mieszkała starsza pani.
Nikomu nie wadziła, chociaż chorowała na chorobę Alzheimera i zdarzało się, że czasem zdezorientowana pukała do czyichś drzwi. Była pod opieką rodziny i sąsiadów, więc zarówno ona, jak i sąsiedzi, mieszkali razem bez obaw.
Pewnego dnia zaniemogła. Poszła do szpitala i po krótkim pobycie tam zmarła.
Po jej śmierci mieszkanie kilka miesięcy stało puste, potem zrobiono w nim remont i nadano status lokalu socjalnego. W lokalu tym zamieszkała dziewczyna z dziećmi. Oficjalnie dziewczyna z dziećmi, ale w rzeczywistości mieszkanie stało się przystanią dla wszelkiego rodzaju elementu. Na porządku dziennym były pijackie imprezy, po korytarzach snuły się zalane w trupa małolaty, butelki po alkoholu wylatywały przez okno. Dzieci rzeczonej pani do późna biegały bez opieki i tylko dzięki jednej z sąsiadek nie doszło do tragedii. Inna sąsiadka przypłaciła to sąsiedztwo rozstrojem nerwowym.
Razu pewnego doszło do sytuacji „z użyciem noża i gróźb karalnych”, kierowanych przez uciążliwą lokatorkę pod adresem ojca jednego z jej dzieci, który de facto zamieszkiwał z nią i utrzymywał rodzinę.
Tego już widocznie było za wiele, bo na drugi dzień przyszła pracownica opieki społecznej w asyście policji i zabrała dzieci spod pieczy mamusi.
Pani pomieszkała jeszcze jakiś czas i dzięki Bogu wyniosła się. W czasie kilkumiesięcznego pobytu w mieszkaniu po staruszce zdążyła porąbać na kawałki wewnętrzne skrzydła podwójnych drewnianych okien i parę drzwi, które poszły do pieca. Gazownia zdjęła jej licznik za nieopłacone rachunki.
Inna młoda, tym razem przyzwoita, dziewczyna wyremontowała mieszkanie i wprowadziła się na jej miejsce.