Zapraszamy do lektury pierwszych fragmentów niepublikowanej jeszcze powieści Ryszarda Adama Gruchawki pod tytułem: „Czas prostowania gwoździ”.
ROZDZIAŁ I
Powrót znad wielkiej wody, z resztkami postrzępionych maneli w sfatygowanej podróżnej torbie. Wracałem z nowym doświadczeniem, które niewiele znaczyło na ugorach. Ja, farmer katujący się na irlandzkim piwie i chlebie. Już w kraju, o drugiej nad ranem, prosto z dworca lotniczego, ze zgorzkniałą gębą po stu różnych rozczarowaniach, z brakiem pikantnych przypraw do zup, trafiam na katowicki dworzec kolejowy.
Tyleż brudne co ciężkie żelbetonowe płyty, jakby uczepiły się nieba, określając tym samym terytorium dworca i jego szary widok wpisany w kategorię biletu klasy II. Pod zimnym stropem i strupem, rozgrywa się kolejna serenada na głos, czyli życie pełne żył i żylaków. Ktoś nie zdążył na czas powiedzieć babci klozetowej coś tam z grzeczności i stąd ten cały zestaw współczucia dla samego siebie. Inny czeka, bo musi czekać. To jestem ja, zakręcony na sto dziwacznych sposobów, jak przystało na podróżnego.
Wchodzę do dworcowego baru, dźwigając ocalałą resztę wczorajszego, zwyczajnego poplątańca z pomieszańcem, czyli ludzką zgryzotę wraz z rachunkami, z irlandzkim błotem na obolałych butach.
Przy stoliku dziewczyna, ze sprzedaną twarzą za tanie korale z ulicznego straganu. Przy niej dwóch adoratorów, dwa kogutki liliputki na wybiegu, z dzielnicy wielkiego dymu, gdzie wszystko i nic na starą nutę. Nawet poród dziewczyny z gimnazjum. I nagle tych dwóch głośnym śmiechem rozwala brutalnie senną zadumę wędrowca w lepkiej rzeczywistości.
Obydwaj bez żadnych ceregieli, jeden przez drugiego licytują się, kto więcej wart w swoich złodziejskich ciągotkach z tym akcentem i gwarą małego ślązaka. Bo i nie urośli w miarę zdrowo. Przyglądam się dziewczynie. Z wyrazu jej twarzy odczytuję, że jest i jej nie ma. Pewnie ona też nie widzi siebie w towarzystwie dwóch obszczymurków, chociaż urodziła się niedaleko tego dworca. Stąd to jej twarde miejsce pomiędzy sporem dla niej bez znaczenia, a barem serwującym gorące i zimne napoje. Popatruje na cennik i wzdycha. Tyle razy oglądała „Casablankę”, że mogłaby recytować z pamięci słowa głównych postaci w ostatniej odsłonie filmu.
Zamawiam kawę z ekspresu. Parzonej kawy nie serwują, a jak znam smak i zapach wody z miejskich wodociągów, wydam tylko szczodrze kilka złotych. Zarobionych na mało chwalebnej emigracji, gdzie nawet bezzębny koleś potrafi ugryźć do krwi. Chociaż wyróżnionym przez los, tylko oni umiejętnie kąsali i uchodziło im to bezkarnie, (Różne są formaty i skazy),bo i zawsze coś im tam na ramieniu siadało i się dyndało. Prawdopodobnie było to dyndadełko. Duszy nie będę obrażał, szczególnie w podtekstach, sugerujących kłopoty zdrowotne Jasia z ludu, bo nie wpisanego w kartę pacjenta.
Rzeczywiście. Kawa jest na tyle paskudna, co pogoda na wyspach brytyjskich i estetyka dworca śmierdząca tym wszystkim, co ma skończony termin ważności do spożycia.
CDN…