Stefania Wakuła od ponad sześćdziesięciu lat zajmuje się fotografią. Jej zdjęć nie można jednak zobaczyć na wystawach, a jej samej z aparatem nie spotka się w plenerze. Nie potrafi obsługiwać photoshopa, za to świetnie ręcznie retuszuje negatywy ołówkiem. Choć przez lata prowadziła najstarszy bolesławiecki zakład fotograficzny, wcale nie chciała się zajmować utrwalaniem ludzi na fotograficznej błonie.
Zanim jednak pani Stefania dostanie anemii od przesiadywania w ciemni i podstępem nauczy męża ręcznego retuszu, zanim pojedzie rowerem na pogrzeb fotografować zmarłych i zanim wyrzucą ją ze szkoły za obrazę władzy ludowej – trzeba opowiedzieć o człowieku renesansu.
Sto talentów
Niełatwo wyobrazić sobie człowieka, który na wsi był fotografem, lutnikiem, muzykiem, rusznikarzem, zegarmistrzem i młynarzem jednocześnie. Z pożółkłego zdjęcia spogląda mężczyzna, po którym trudno spodziewać się aż tylu talentów. A Marcin Horzempa zajmował się tym wszystkim w leżącym na terenie dzisiejszej Serbii Rakowcu nieopodal Prnjavora.
Wieś w stu procentach składała się z dawnych emigrantów z Polski i kiedy Misja Polska namawiała w 1946 roku do powrotu do kraju, Horzempa, podobnie jak sąsiedzi, długo się nie zastanawiał. Jednak nie wracał na Rzeszowszczyznę, na której się urodził, a na Ziemie Odzyskane. Przewagę nad innymi repatriantami miał taką, że znał swój los. Miał prowadzić zakład fotograficzny w Bolesławcu przy ulicy Ogrodowej. Spakował rodzinę, dwa aparaty, akordeon i ruszył w długą podróż do kraju.
Studio przy Ogrodowej było jednak zajęte przez Urząd Bezpieczeństwa i dwa tygodnie rodzina Horzempów mieszkała w urzędzie repatriacyjnym na dzisiejszej poczcie.
– Bałam się strasznie tej Polski i tego miasta – opowiada Stefania Wakuła, która wtedy miała dziesięć lat i nie rozpoczęła nawet szkolnej edukacji. – Ubecy mieli w naszym studio świetlicę, urządzali tu potańcówki, pamiętam, że podobały mi się dekoracje.
Przeszklone atelier
To było najpiękniejsze studio fotograficzne w mieście. Sufit i część ściany pomieszczenia wysokiego na sześć metrów pokrywały szyby z giętego szkła. To naturalne światło zastępowało studyjne lampy, których w tamtych czasach nie było. Cały zakład stanowił zaplecze dawnej drukarni i był pusty.
– Nie było żadnego wyposażenia, trzeba było wszystko urządzać od zera – wspomina pani Stefania. – Na środku stała tylko wielka drewniana beczka po soli.
Dziesięciolatka poszła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Ale edukacja, przynajmniej zdaniem taty, nie była najważniejsza. On był samoukiem w każdym ze swoich fachów i pisać też nauczył się bez pomocy szkoły. Jako że syn szybko się ożenił i wyszedł z domu, pan Marcin postanowił, że córka musi pomagać mu w zakładzie.
– Choć fotografia mnie nie interesowała, nie miałam wiele do gadania, ojciec nie znosił sprzeciwów – mówi Stefania Wakuła.
Stefania pierwsze zdjęcia klientom zaczęła robić w 1950 roku, jako czternastolatka.
Wróg ustroju
Problemów było wiele, bo brakowało materiałów fotograficznych. Dostawało się je na specjalne przydziały w Jeleniej Górze. Można było też „wykombinować radzieckie papiery fotograficzne koszmarnej jakości”. W fotografii zaczął się ruch, bo wprowadzono dowody osobiste ze zdjęciami i każdy musiał sobie zrobić fotografię. Głownie takie zdjęcia robiono. Do tego jeszcze śluby i pogrzeby. Na te ostatnie Stefania jeździć nie lubiła. Tata kazał. Zabierała aparat zapakowany tak, aby nikt nie widział co to jest i jechała rowerem robić portrety rodzin przy odkrytej trumnie.
– Nawet ze ślubów robiło się wtedy tylko kilka zbiorowych zdjęć. Nie tyle co teraz – wspomina pani fotograf.
Chciała być nauczycielką, rysowała, grała na akordeonie pobierając lekcje u zakonnic. Fotografować mogła tylko w zakładzie. Z braku materiałów nie mogła nawet robić zdjęć w plenerze. Nie było na czym. Nawet za jedną zepsutą klatkę dostawała od ojca raptusa straszną burę.
Jej talenty plastyczne wykorzystywano w szkole. Raz spóźniła się z gazetką upamiętniającą rewolucję październikową i żeby zyskać na czasie, pomazała z kolegą tablicę, na której gazetka miała zawisnąć. Wylecieli ze szkoły jako wrogowie ustroju chcący obalić PRL. Po trzech dniach przywrócono ich do nauki, ale elementem obcym klasowo (córka właściciela prywatnego zakładu) Stefania pozostała nadal.
Edukację skończyła zresztą na siedmioklasowej podstawówce. Trzeba było utrzymać zakład i rodziców. Nie myślała wtedy, że tak będzie przez całe życie.
Photoshop w dłoniach
Początki fotograficznej przygody Stefanii to bardzo ostry ołówek i doskonalenie ludzi na zdjęciach.
– Im kto starszy, im gorzej wyglądał, tym więcej pracy trzeba było włożyć w jego zdjęcia – opowiada Stefania Wakuła. – Plamki, cienie pod oczami, to wszystko trzeba było pousuwać na negatywie. Najpierw pokrywało się go po stronie emulsji kalafonią z terpentyną, żeby zmatowić. Potem ołówkiem poprawiało się urodę.
Dziś, kiedy patrzę jak robią to syn i synowa na komputerze, to widzę, że trwa to chwilę. Wtedy trzeba było się napracować nad każdym zdjęciem.
Sztukę ręcznego retuszu znają dziś w Bolesławcu tylko ona i Lucjan Rewers, który dyplom zdobył jeszcze przed wojną we Francji. Pani Stefania pamięta, że mnóstwo lat temu ten chyba jedyny wówczas wykwalifikowany fotograf dziwił się, jak sama wyuczyła się tej sztuki. Stefania, wówczas jeszcze Horzempa, w zakładzie i w ciemni spędzała mnóstwo czasu. Brak kontaktu ze świeżym powietrzem – wieczna bladość, anemia, krwotoki z nosa. Piękny warkocz się przerzedził. Mówi, że wyrosła „jak ziemniak w piwnicy.”
– Włosy zostawiłam w ciemni – śmieje się pani Stefania, która ma poczucie, że w ciemni spędziła prawie całe życie.
Kamieniarz Anatol
Zastanawia się, kiedy poznała swojego męża, skoro wciąż siedziała w zakładzie. To był jakiś pierwszomajowy festyn, kiedy wybrała się z bratową na spacer. Wtedy poznała kamieniarza Anatola Wakułę, który do Bolesławca trafił na praktyki w kopalniach piaskowca. Retuszu nauczył się błyskawicznie, bo to było warunkiem kolejnych randek.
– Mówiłam mu, że jak się nauczy, to będzie spacer – śmieje się pani Stefania.
Nauczył się i zaczął pracować razem z żoną. W połączonym ze studiem mieszkaniu wychowywały się dzieci. Między ciemnią a studiem dzieciństwo było specyficzne. 49 – letni dziś Leszek już od podstawówki interesował się pracą rodziców.
– Ja się właściwie wychowałem w zakładzie fotograficznym, kiedy mama pracowała, ja bawiłem się obok niej – mówi obecny szef zakładu przy Ogrodowej. – Wyssałem to z mlekiem matki. Od dziecka miałem dostęp do dobrego sprzętu. Kiedy przyjeżdżali fotoreporterzy na szkolne uroczystości, zazdrościli mi Pentacona z lampą Browna.
Jeśli gdzieś istnieje archiwum szkoły podstawowej nr 8 będącej dziś gimnazjum nr 2, to jest w nim spora liczba Leszka Wakuły dokumentujących historię placówki.
Klienci i klientki
Zdjęcia z Ogrodowej są z ich bohaterami na całym świecie. Wśród setek tysięcy klientów nie brakowało oryginałów. W początkach istnienia zakładu przyszedł tu na przykład kulturysta, który chciał uwiecznić swój tors.
– Rozebrał się do pasa, napiął się, nadymał i po chwili resztką sił powiedział: „niech pani szybko robi zdjęcie, bo nie wytrzymam” – śmieje się pani Stefania. – Wtedy nie dało się szybko zrobić zdjęcia, przygotowania trochę trwały i musiał się jeszcze raz napinać. Nie mniej zabawny był gołębiarz, który chciał zrobić zdjęcia swoich ptaków nieświadom, że to niełatwe obiekty do sfotografowania. Przyniesione gołębie na pozowanie nie miały ochoty i wyłapywanie ich pod sufitem sześciometrowego atelier trochę trwało.
Trudno również zapomnieć ciężarną, która pytała czy zdjęcie nie zaszkodzi dziecku w jej łonie i zdjęcie, którego Stefania Wakuła nie zrobiła. Nie zrobiła bo klientka przyszła z informacją, że miejski aparat RTG się zepsuł, a ona musi zrobić sobie zdjęcie płuc.
Tłuste lata
W 1971 roku zmarł Marcin Horzempa. Akurat zaczynał się powoli fotograficzny boom. Ludzie nie mieli jeszcze w domach dobrych aparatów, a mieli pieniądze na korzystanie z usług fotografów. W maju na Ogrodowej stała kolejka dzieci komunijnych z rodzicami, czekających na swój studyjny portret. Młode pary fotografowano czasem nawet od godziny 14 do 22.
Firma zaczęła się rozwijać. Aby kupić wielkoformatowy studyjny aparat Globica Wakułowie wzięli kredyt. Ciężki miechowy aparat na drewnianym statywie był jednak świetną inwestycją. Nikt go dziś nie używa, ale wciąż jest sprawny. Przez studio przewijał się sprzęt najlepszych marek. Niejeden zawodowiec westchnie choćby na myśl o Voighlanderze.
Anatol Wakuła wytłumaczył Leszkowi, że nawet jak wszystko zostanie państwowe do końca świata, to zakład fotograficzny (wówczas wciąż należący prawnie do PRL) może potrzebować wykształconego szefa. Syn zaczął więc w 1978 roku studiować fototechnikę na Politechnice Wrocławskiej. Wysłany po wiedzę wrócił z wiedzą i synową, Magdaleną, koleżanką z tego samego kierunku.
Lata siedemdziesiąte to również koniec przeszklonego dachu atelier. W czasach Polski Ludowej taka architektoniczna rozpusta była trudna do zaakceptowania. Gięte szkło było niedostępne, a atelier trudne do ogrzania. Przebudowano kamienicę do dzisiejszego kształtu.
Pionierzy
Tymczasem u Wakułów pojawiały się nowinki w dolnośląskiej fotografii. Pierwszy na tych terenach czteroobiektywowy polaroid pozwalał szybko robić zdjęcia w formacie mniejszym niż typowy legitymacyjny. To spowodowało najazd policjantów nawet z Karpacza i Jeleniej Góry na Ogrodową. W policyjnych legitymacjach były właśnie malutkie odbitki, trudniejsze od uzyskania tradycyjnym sprzętem. Także przy udziale Wakułów (do spółki z innymi fotografami) pojawiła się w Bolesławcu jedna z pięciu w kraju najnowszych maszyn do wywoływania małoobrazkowych negatywów. Przyjechała z Japonii, kosztowała fortunę. W 1990 roku – 65 000 marek. Dziś takie kosztują w internecie 1000 złotych, a o kupców niełatwo.
Tanie aparaty, tanie filmy, maszyny wykonujące część pracy za ludzi i fotograficzny boom podreperowały rodzinny budżet.
– Było nas stać na to, żeby zamknąć zakład na miesiąc i wyjechać na urlop za granicę – wspomina Stefania Wakuła.
Cyfra zmienia świat
– Zdawaliśmy sobie sprawę, że aparaty cyfrowe wyprą tradycyjną fotografię – mówi Leszek Wakuła, który przejął zakład w 1998 roku, w rok po śmierci ojca. – Nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że to nastąpi tak szybko.
– Ludzie mają komórki z aparatami i cyfrówki, do rejestracji zdarzeń im to wystarcza – mówi Leszek. – Zdjęcia wywołują w internecie lub supermarketach. Po prostu coraz mniej potrzebują zawodowych fotografów i zakładów fotograficznych.
Pani Stefania przytakuje twierdzeniom syna, który uważa, że dziś otwieranie takiego interesu od zera mijało by się z celem. Wspomina lepsze czasy, kiedy w Bolesławcu były tylko cztery firmy fotograficzne.
– Od wczoraj mam tylko jeden film do wywołania a kiedyś te maszyny chodziły non stop – mówi Stefania Wakuła.
Natalia Wakuła, choć fotografuje z ojcem i też wybiera się na Politechnikę Wrocławską, woli fizykę od fotografii, przynajmniej jako zawód na przyszłość.
WYKORZYSTANO FOTOGRAFIE Z ARCHIWUM BOHATERKI TEKSTU