Znajomi przyjechali mniej więcej z okolic Wadowic. Patriotyzm lokalny kazał mi oprowadzić ich po Bolesławcu.
Wzrok gości przyciągały czerwone tabliczki: „ie ijać iłki o cianę„. „Nie niszczyć elewacji„, „Zakaz odbijania piłki o ścianę„, „Zakaz karmienia ptaków„, „Zakaz wprowadzania psów„. Na szczęście udało mi się podczas spaceru ominąć, jeśli jeszcze stoi, „Zakaz wchodzenia na staw” przy Łajbie. Mimo ominięcia do stawu nie weszliśmy.
Asia powiedziała, że ten Bolesławiec to miasto zakazów. Powiedziała też: „u nas tak nie ma”. Jak nie mają pięknych zabytków, stawu z kaczkami i rynku z gołębiami to wiadomo, że u nich tak nie ma.
Ale nie ma u nich również kilku innych zakazów określających charakter naszego miasta. Nie ma zakazu podnoszenia do góry serwetników w ogródku piwnym w rynku (zakaz został wyegzekwowany poprzez przyklejenie serwetników do stołów). Nie ma u nich zakazu spożywania posiłku w ogródku restauracji (bo pani jest sama i nie zostawi sali, żeby wyjść do klientów na zewnątrz). Nie mają zakazu płacenia kartą poniżej kwoty 10 zł (bo prowizję płacimy za dużą) albo całkowitego zakazu płacenia kartą w niektórych sklepach i punktach usługowych (bo szef mówi, że się nie opłaca) Nie mają też (wyegzekwowanego brakiem podjazdu) zakazu wjazdu wózkiem od tyłu nowo wybudowanego kina.
Jak oni mogą tak żyć?