Kadencyjność, wcześniejsze wybory i nowe władze we wszystkich gminach naszego powiatu być może już w 2017 roku – to staje się realne.
Chociaż oczywiście rozumiem, że PiS chodzi o przejęcie władzy w samorządach, że jest to gra o interes partii a frazesy są dla naiwnych, to częściowo zgadzam się w tej sprawie z PiS.
– W Polsce jest mnóstwo malutkich ksiąstewek, takich dyktaturek, tyranii; i one muszą zostać zlikwidowane w interesie Polaków – mówi Jarosław Kaczyński i oczywiście jest to propaganda uzasadniająca pomysł. Ale jest w tym też dużo prawdy.
Wydaje mi się jednak, że PiS się przeliczy, że nie dostanie tylu samorządów, ilu oczekuje. Że obecni szefowie gmin wykreują sobie następców i użyją dotychczas używanych maszyn służących do okupacji stołków wykorzystując pełnię ich możliwości. Poza tym warto pamiętać, że nawet jeśli nowi przejmą stanowiska wójtów, burmistrzów czy prezydentów, mogą nie przejąć rad. A te mogą być wierne starym panom. Przynajmniej do czasu aż poczują, że to nowy szef gminy rozdaje karty.
Dotychczasowi długodystansowi prezydenci, burmistrzowie i wójtowie mogą paść ofiarą własnej broni. Ofiarą metody zarządzania polegającej na uzależnieniu od swojej władzy najszerszej możliwej grupy ludzi, a przede wszystkim od radnych.
Dotychczas mamy do czynienia z patologicznym kupowaniem sobie lojalności radnych poprzez uwiązanie ich i ich rodzin do samorządowych posad. Zostajesz radnym – dostajesz stołek kierownika w samorządowej firmie a Twoja żona w innej, syn zaś popracuje sobie w kancelarii prawnej obsługującej samorządowe firmy. Tak to mniej więcej wygląda. Dziś gros radnych to samorządowi urzędnicy i pracownicy.
I niech taki radny postawi się teraz na sesji albo zada niewygodne pytanie… Trzeba mieć coyones a te radnym uzależnionym ekonomicznie od samorządu kurczą się w tempie drastycznym.
Cała ta machina zależności jest potężnym motywatorem do wysiłku wyborczego, który ma przedłużyć trwanie układu w wielu samorządach. Znacie to przecież… Nagle okazuje się, że przeciwnik urzędującego nie może wykupić reklamy na autobusie miejskiej spółki, że słupy ogłoszeniowe przy lokalach wyborczych są już wykupione przez jedyny słuszny komitet, że miejska komisja wyborcza podważy ważność listy wyborczej i zanim odkręci to komisja krajowa, opłacane z samorządu media już wytłumaczą wyborcom, że na listę głosować nie można. Przerabialiśmy to już przecież w Bolesławcu.
Władza niemal uwłaszczyła się na samorządowym majątku i właściwie stało się to tak normalne, że przestało ludziom przeszkadzać. W Bolesławcu w poprzedniej kadencji doszło nawet do tego, że wiceprzewodnicząca rady miasta głosowała za sprzedażą udziałów w miejskiej spółce własnej córce. I co? I nic.
Siła rażenia układu rządzącego doprowadza przez lata do tego, że opozycja zdycha, bo traci szanse podjęcia równej walki. Bo ten czy tamten nagle dochodzi do wniosku, że cieplej mu będzie na dworze, niż w czworakach. A jeden czy drugi buntownik zostaje sam i rezygnuje z domagania się jakiegoś normalnego funkcjonowania tego wszystkiego, bo władza i tak zrobi z niego pieniacza.
I tak się trochę zastanawiam, czy obecna sytuacja i realna szansa na zmianę władzy w wielu samorządach nie doprowadzi do tego, że ludzie, którzy już zrezygnowali z domagania się normalności w samorządzie, podniosą głowy i pomyślą sobie, że wreszcie jest szansa coś ruszyć, coś zmienić i uzdrowić to, co chore.
Przecież nie tylko w Bolesławcu, ale i w wielu innych gminach są grona ludzi przetrąconych przez rządzące układy, zniechęconych do działalności publicznej po bezskutecznym wieloletnim kopaniu się z koniem.
Nieobecność w wyborach dotychczas szefów gmin to szansa dla tych, którzy nie mieli dotychczas szans.
piszecie w kontekście vice starosty Gabrysiaka …:)
Mam bardzo mieszane uczucia dotyczące wprowadzenia zasady kadencyjności w samorządach, choć sama idea walki ze zjawiskiem patologii władzy w samorządzie jest jak najbardziej słuszna. Pytanie tylko, czy zamierzane środki są właściwe? Po pierwsze, patologię i niezdrowe pokusy rodzić może sama kadencyjność – co do stracenia ma osoba piastująca urząd ostatnią kadencję? Zgadzam się też z Twoją tezą, że tym bardziej zmobilizuje to urzędniczo-administracyjną machinę, by na miejsce odchodzącego wójta, burmistrza etc. wybrać kogoś „namaszczonego”, by zachować status quo. Po drugie, o kadencyjności głównie mowa w przypadku osób wybieranych w wyborach większościowych, w jednomandatowych okręgach, czyli wedle woli wyborców. Moim zdaniem, jeśli już kadencyjność, to tam, gdzie istnieje system list partyjnych w wielomandatowych okręgach, gdzie tzw. „lokomotywy wyborcze” przepychają innych „spadochroniarzy” co cztery lata. I tę zasadę (kadencyjności) zastosowałbym głównie w odniesieniu do wyborów parlamentarnych (do sejmu), gdzie patologii i lobbingu jest najwięcej.
Oczywiście masz rację, ale nie ma się co łudzić, że posłowie założą sobie ograniczenia kadencyjnością : ))